Rajd przez Indochiny

Planów wyjazdowych mam co nie miara, ale priorytetem jest dla mnie Iran. Jednak, kiedy w połowie stycznia pojawiła się informacja w mediach, że Persowie czasowo wstrzymali wydawanie wiz dla obywateli RP, od razu skierowałem się w kierunku Indochin. Po kilku dniach wiedziałem, że najtaniej wychodzi lot z przesiadką w Doha, a najbardziej optymalnie będzie wylądować w Hanoi i dalej lokalnymi połączeniami przemierzać Wietnam, Kambodżę, Laos i Tajlandię do Bangkoku, skąd ponownie przez Katar wrócić do kraju. No i udało mi się w pracy „wynegocjować” 3,5 tygodnia urlopu!

14 lutego wieczorem lecimy z Warszawy do Doha, gdzie mamy cały dzień na zwiedzenie katarskiej stolicy. Tutaj poruszamy się wg wytyczonej trasy przez mojego kolegę Marcela Gawrona, który w Doha spędził prawie 3 lata – Suku Waqif (najstarszy targ w mieście, bardzo interesujący i jedyny typowy zabytek w mieście), Muzeum Sztuki Islamu, zatoka, siedziba parlamentu, perła, skyline, itd. W zupełności jeden dzień wystarczył. Kolejnej nocy lecimy do Hanoi, gdzie czekał na nas już całkiem inny świat.

Na lotnisku przywitała nas mgła oraz przelotny deszcz i w takiej pogodzie zwiedzaliśmy Hanoi i Zatokę Ha Long. Tutaj chociaż przez chwilę mogliśmy poczuć się jak milionerzy – aby opłacić 2 noclegi, zorganizowane wycieczki jednodniowe nad Zatokę Ha Long i do Regionu Trang An (wspaniałe miejsca) oraz otwarty bilet do Sajgonu (Cho Hi Minh) wydałem ponad 7 mln dongów wietnamskich! Banknoty nie mieściły się w kieszeniach! Starówka Hanoi jest bardzo klimatyczna i w wąskich uliczkach czas upłynął bardzo szybko. Na ulicach masa skuterów, które właściwie poruszały się jak chciały. Pieszy nawet jak miał zielone światło to i tak nie miał żadnej pewności, że może wejść w miarę bezpiecznie na przejście. Ludzie wspaniali, ale różnica kulturowa jest niesamowita – przy zamawianiu obiadu u pilota wycieczki nad Zatokę Ha Long poprosiłem o jedną porcję wegetariańską. W odpowiedzi usłyszałem pytanie: A kurczak może być?!

Po trzech dniach pobytu na północy Wietnamu, ruszamy na południe, żegnani promieniami zachodzącego słońca. Jedziemy sypialnym autobusem z piętrowymi łóżkami w trzech rzędach z dwoma wąskim przejściami. O poranku docieramy do Hue, gdzie po godzinnym poszukiwaniu dworca kolejnego odjazdu (nie zawsze jest w tym samym miejscu, tam zostawiamy plecaki), ruszamy zobaczyć największą atrakcję, tj. Cytadelę Cesarską, której sercem jest Cesarskie Miasto. Trochę przypomina Zakazane Miasto z Pekinu, ale to jest w znacznie mniejszym stopniu odrestaurowane. Jednak warto tutaj się zatrzymać podobnie jak w magicznym miasteczku Hoi An, do którego dotarliśmy późnym popołudniem po 3 godz. jazdy kolejnym autobusem sypialnym.

Współautorem odnowienia „miasta krawców” jest Kazimierz Kwiatkowski, którego pomnik stoi na placu przy jednej z kilkudziesięciu uliczek Starego Miasta. Czas jakby się tutaj zatrzymał a wieczorem magii dodały lampiony, które pozostały po Chińskim Nowym Roku. Żal było jechać dalej, ale po dobie spędzonej w Hoi An ruszyliśmy kolejnego wieczoru w 20-godzinną podróż sypialnym autobusem do Cho Hi Minh (dawniej Sajgon). I jak się okazało na miejscu, całą drogę przejechaliśmy bez biletu, posiadając jedynie potwierdzenie zapłaty, przekazywani z autobusu do autobusu i z dworca na dworzec różnych firm!

W Sajgonie okazało się, że po mimo posiadanej rezerwacji nie było wolnych miejsc noclegowych! Ale recepcjonistka poleciła zaprzyjaźniony hotel, gdzie mogliśmy się zatrzymać w tej samej cenie co u niej. Po odświeżeniu się ruszamy na miasto podobnie jak w dwa kolejne wieczory. Cho Hi Minh jest bardziej współczesnym miastem (wiele budynków zniszczyła bratobójcza wojna w latach 70-tych) niż Hanoi, a kierowcy skuterów jeżdżą jeszcze niebezpieczniej niż na Północy – tutaj w przypadku korka od razu wjeżdżają na chodnik nie zwracając uwagi na pieszych! Stąd też udajemy się nad Deltę Mekongu, aby zobaczyć „wesołego Buddę”, popływać łodzią po Mekongu oraz zobaczyć, jak się wyrabia ręcznie cukierki z kokosa (bardzo smaczne)! A oprócz zwiedzania w Sajgonie Centralnego Urzędu Pocztowego i Katedry Notre Dame oraz Muzeum Pozostałości Wojennych i Pałacu Reunifikacji (Pałacem Niepodległości), udajemy się także na zachód od miasta, aby zobaczyć sieć tuneli i miasto podziemne oraz zasadzki Wietkongu w Cu Chi. Niesamowite miejsce!

Aby nie było komplikacji przy opuszczeniu Wietnamu, każdy paszport „popychał” banknot dolarowy. A w Kambodży na pierwszym straganie powitały nas robaczki i karaluchy, te mniejsze i te większe, smażone na głębokim oleju niczym frytki! Stolica Kambodży jest typowym miastem indochińskim z dwoma istotnymi wyróżnikami – pierwszy to wspaniały Pałac Królewski ze Srebrną Pagodą, a drugim są pozostałości po masakrach Czerwonych Khmerów, tj. Muzeum Ludobójstwa Toul Sleng w Phnom Penh i 12 km za miastem pola śmierci – straszne miejsca. Natomiast na Starym Mieście i na bulwarze nad rzeką normalnym widokiem byli spacerujący starsi panowie z Europy Zachodniej, USA czy Australii za rękę z miejscowymi dziewczynami, kilkadziesiąt lat młodszymi!

Kolejnym sypialnym autobusem docieramy na Północ Kambodży, do miasteczka Siem Reab, które stanowi naszą bazę wypadową. Stąd udajemy się nad jezioro Tonle Sap, gdzie pływając po jego dorzeczach podglądamy życie pływającej wioski pod koniec pory suchej oraz podziwiamy zachód słońca na jeziorze. Cały dzień przemierzamy na rowerach, aby zobaczyć chociaż kilka Świątyni Angkoru z czasów potęgi imperium Khmerów (IX-XIII wiek), symbolu Kambodży wpisanego na listę UNESCO – prawdziwy CUD! A wracając do hostelu przed zmierzchem mogliśmy na własnej skórze przekonać się, jak się przejeżdża przez skrzyżowanie, gdzie wg miejscowych każdy ma pierwszeństwo i nikt nie zwraca uwagi na światła i znaki – rewelacja. W sumie pokonaliśmy ok. 65 km w temperaturze ok. 35-38°C. A następnego dnia w drodze do Laosu obok mnie w minivanie siedział miejscowy, który na jednym kolanie miał kilkuletniego chłopca a na drugim koguta!

Przewożący nas przez granicę kambodżańsko-laotańską pośrednicy doliczyli sobie dodatkowo (oprócz wizy) po 5 USD za otrzymanie pieczątki do paszportu. Granicę przeszliśmy pieszo w kilkunastoosobowej grupce takich jak my, przez nikogo nie niepokojeni. Wszystkie formalności załatwił pośrednik na motocyklu, a za przejściem czekał kolejny minivan, który zawiózł nas w pobliże przystani, skąd już łodzią przedostajemy się na Ban Don Det, wyspę na archipelagu 4000 Wysp na Mekongu. Laos od pierwszej chwili stał się dla nas rajem – nikt nas na nic nie naciąga a ceny tak niskie, że nie chce się targować! I do tego ten luz i spokój – Wyspy okazały się idealnym miejscem na wakacje od wakacji! Wycieczka łodzią, leżakowanie w hamaku po przepysznych posiłkach, spacer nad wodospad i przejażdżka rowerami – czegoż więcej chcieć?

Po chwili relaksu przyspieszamy. Na jedną noc zatrzymujemy się w niesamowicie gościnnym Sanga Hostel w Pakxe, skąd udajemy się na jednodniowy wypad na płaskowyż Boloven, aby podziwiać wspaniałe wodospady oraz zobaczyć laotańskie plantacje kawy i herbaty oraz jak żyją mieszkańcy południowego Laosu.

Do stolicy, Vientian, docieramy również sypialnym autobusem z tą różnicą, że tu były łóżka dwuosobowe i jak ktoś nie miał towarzysza to Pani w kasie biletowej przydzielała towarzystwo na noc! Po dniu spędzonym w stolicy, kolejnym sypialnym autobusem jedziemy do położonego w górach miasteczka Louangphrabang, dawnej stolicy laotańskich królów, wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Podziwiamy tutaj liczne świątynie buddyjskie i zabytki pozostałe koloniach w Indochinach. Miasto perełka. To tutaj codziennie o świcie, zgodnie w wielowiekową tradycją, mnisi idą główną drogą i zbierają datki w postaci pożywienia do glinianych garnków. Tutaj także spełniło się jedno z marzeń tej podróży – przejażdżka na słoniu – wspaniałe wrażenia! Jednak pobyt w tym magicznym miejscu zaczął się od spotkania ze słynnym podróżnikiem rowerowym Piotrem Strzeżysz, który wraz z Anią przemierzał Indochiny.

Każde wakacje mają swój początek i koniec – nas zastał w drodze, a czasy przejazdu w Indochinach komunikacją nie powalają. Ponad 20 godzin zajęła nam podróż z Louangphrabang do Chiang May, największego miasta w północnej Tajlandii. Tutaj mamy raptem 5 godzin czasu na pobyt na starówce wśród licznych świątyń i starych domostw (zdążyłem zjeść Duriana – najbardziej śmierdzący owoc świata!). A kolejnej nocy, zgodnie z tradycją, jedziemy do Bangkoku. Znajdujemy hostel w centrum miasta, ale w pewnej odległości od największego skupiska hosteli dla turystów oraz najważniejszych zabytków.

Zostawiamy rzeczy, jemy śniadanie i ruszamy na zwiedzanie stolicy Tajlandii, największej metropolii w Azji Południowo-Wschodniej. Mamy 48h, tylko i aż w tak niesamowitym mieście. Udaje się nam wejść do Pałacu Królewskiego (musiałem kupić spodnie za 18 zł) i Świątyni Wat Phra Kaew, czyli świątyni Szmaragdowego Buddy. W Świątyni Wat Pho widzieliśmy największego leżącego buddę – 45 metrów długości. W Dzień i w nocy widzieliśmy wspaniałą świątynię Wat Arun oraz byliśmy w Teatrze Narodowym na przedstawieniu o historii dziejów Tajlandii. Byliśmy na Złotej Górze i u Złotego Buddy, pływaliśmy statkami po rzece Menam, no i byliśmy na wielu targowiskach, z tym w Chianatown na czele. No i dotarliśmy do dzielnicy nocnej rozrywki, gdzie nocą jest wiele atrakcji dla dorosłych, a w dzień spacerują przez nikogo nie zaczepiane szczury!

Trzy i pół tygodnia minęło bardzo szybko, zdecydowanie za szybko. Była to dla mnie niesamowita przygoda oraz spotkanie z kompletnie odmienną cywilizacją i niesamowicie pogodnymi ludźmi. Sercem każdego miasta i miasteczka były targowiska (niektóre zabudowane), na których można było dostać wszystko a wytargowanie 50% rabatu nie było czymś nadzwyczajnym. Moim rekordem było negocjowanie ceny dwóch kieliszków ozdobnych w Bangkoku. Sprzedawczyni chciała 650 batów tajskich a skończyło się na 100 batach! No i niesamowita kuchnia Indochin, kolorowa i świeża – potrawy bardzo często przygotowywane na chodniku na życzenie klienta i na tymże chodniku na stołku spożywane! A na Iran jeszcze przyjdzie czas…

dodaj komentarz