Zakaukazie 2007

Moje wyjazdy na „Wschód” rozpoczęły się w lipcu 2001 roku, gdy wraz z kolegami pojechałem odwiedzić kolegów z Wileńszczyzny. Następnie odbyłem kolejne wyjazdy na Litwę, a w 2004 roku pojechałem ze znajomymi w „odwiedziny” do kolegi mieszkającego w Kazachstanie. Jadąc przez Białoruś i Rosję miałem okazję zobaczyć wiele interesujących miejsc oraz poznać wspaniałych ludzi. Powyższe spowodowało, iż zapragnąłem dotrzeć do wszystkich państw wchodzących wcześniej w skład ZSRR. Gdy jesienią 2006r. jechałem na Ukrainę i Mołdawię stwierdziłem, iż fajnie byłoby pojechać wiosną 2007 roku na Zakaukazie i przy okazji kibicować polskim piłkarzom grającym w tym czasie wyjazdowe mecze eliminacyjne do Mistrzostw Europy w 2008 roku z Azerbejdżanem i Armenią.

Początkowo miałem jechać sam, ale na 1,5 miesiąca przed wyjazdem nawiązałem kontakt z Karolem, którego poznałem w drodze na Ukrainę. Okazało się, iż jego wakacyjny plan upadł i wyraził on chęć wyjazdu razem ze mną (wiadomo jednak było, że razem nie wrócimy, ponieważ Karol miał trochę dłuższy urlop). Mieliśmy trzy cele: dobrze się bawić, dużo zobaczyć i dotrzeć na mecze Polski z Azerbejdżanem i Armenią.

Sprawy wizowe poszły stosunkowo łatwo. Do Gruzji obywatele Polski wjeżdżają bezwizowo. Obawialiśmy się, czy uda nam się uzyskać wizy Azerbejdżanu i Armenii, ponieważ państwa te są w stanie wojny. Postanowiliśmy więc wyrobić wizę azerską w Ambasadzie w Warszawie, a wizę do Armenii dopiero na granicy. Aby uzyskać wizę azerską należy przedłożyć rezerwację z hotelu (ew. voucher lub zaproszenie), w którym zamierza się zamieszkać. Podczas rozmowy telefonicznej z kompetentną osobą z Ambasady, dowiedzieliśmy się, iż po wystawieniu wizy nikt nie zamierza sprawdzać, czy faktycznie tam zamieszkamy. Karol wykorzystując internet dokonał rezerwacji w hotelu w Baku i dzięki temu mogliśmy udać się do Ambasady Azerbejdżanu. Na miejscu wypełniliśmy wnioski (należało dołączyć zdjęcie), a w pobliskim banku uiściliśmy opłatę za wizę w wysokości 46 USD od osoby. Po pięciu dniach Karol odebrał nasze paszporty i odwołał poczynione wcześniej rezerwacje w hotelu. Z przeprowadzonej wcześniej rozmowy dowiedziałem się, iż szczepienia nie są obowiązkowe, a jedynie zaleca się zaszczepić przeciwko żółtaczce, durowi brzusznemu i tężcowi z błonnicą, którym to zaleceniom poddaliśmy się.

Problem sprawiło nam wytyczenie interesującej drogi na Zakaukazie i z powrotem oraz załatwienie biletów na mecze. Pomimo, iż mogliśmy lecieć samolotem za 1 500 zł (w obydwie strony) z Gdańska do Tbilisi i z powrotem, z przesiadkami w Monachium, uznaliśmy, iż drogą lądową będzie ciekawiej. Niestety została zamknięta granica pomiędzy Rosją a Gruzją, z tego też powodu nie kursowały wodoloty z Soczi do Batumi. Pozostało więc nam w obydwie strony jechać przez Ukrainę, Rumunię, Bułgarię i Turcję. Jeszcze na początku maja nikt w PZPN nie wiedział, czy będą bilety i ile będą kosztować. W końcu się pojawiły i udało się nam je zamówić i zapłacić za nie (50 zł za Azerbejdżan i 35 zł za Armenię, związek też trochę musiał „zarobić”), ale odebrać przed wyjazdem udało się tylko bilet na mecz z Armenią. Drugi miał na nas czekać w Baku w dniu meczu.

Czwartek, 24 maja 2007r.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu – 24 maja 2007 roku. Kombinowanym połączeniem, korzystając z PKP dotarłem do Warszawy, gdzie byłem umówiony z Karolem. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na Centralnym i trzeba było wsiadać do pociągu pośpiesznego, jadącego w nocy do Przemyśla, z przesiadką w Łańcucie.

Piątek, 25 maja 2007r.

Rano dotarliśmy do Przemyśla, skąd busem udaliśmy się na piesze przejście w Medyce. Tam czekało nas około 2 godzin oczekiwania po stronie ukraińskiej, potem kolejny bus i jeszcze przed południem dotarliśmy do Lwowa, gdzie okazało się, że mamy kilkanaście minut na kupienie biletu na pociąg do Czerniowców. Nie było już biletów na plackartę, ale kupe było stosunkowo niedrogie (38 UHR), więc je kupiliśmy i poszliśmy do pociągu, oczekującego już na stacji. Prawie 6 godzin jechaliśmy pociągiem w upalny dzień, ale tylko niektóre okna otwierały się na korytarzu, ciężko było wytrzymać, a o spaniu mogłem zapomnieć. W Czerniowcach po kilkudziesięciu minutach mieliśmy bus, który nas podwiózł na skrzyżowanie odległe około 3 km od granicy. Idąc w kierunku granicy dowiedzieliśmy się, iż nie ma przejścia dla pieszych. Po kilku minutach zatrzymał się ukraiński bus, którym jechali ludzie „żyjący” z handlu z zagranicą. Bardzo chętnie nas zabrali, gdy dowiedzieli się, że nie mamy papierosów. Przejście zajęło nam około 30 minut, ponieważ rumuńscy celnicy dokładnie sprawdzali zawartości bagażu naszych ukraińskich towarzyszy (smakowali słodycze, które przewozili!!!). W końcu ruszyliśmy w dalszą drogę naszym autostopem do rumuńskiego miasteczka Siret, położonego nieopodal granicy. Gdy wjeżdżaliśmy do miasteczka zastał nas zmierzch i siąpił deszcz. Para Ukraińców wysiadła, a druga jechała dalej w kierunku Suczawy, dokąd my zmierzaliśmy, więc zaproponowali, że nas podwiozą. W połowie drogi Ukraińcy zjechali z głównej drogi do gospodarstwa na skraju wsi, gdzie wyładowali towar. W trakcie rozmowy z miejscowymi okazało się, że jeden z miejscowych może nas za 15 USD za dwie osoby przenocować i o 5.30 rano zawieść do Suczawy (słyszeliśmy, że pomiędzy 6 a 8 rano może być autobus do Stambułu). Przystaliśmy na tą propozycję. Pojechaliśmy do nowego domku na obrzeżach wsi, gdzie wskazano nam pokój i przyniesiono miskę wody do mycia. Właściciel domu poinformował nas, iż w przedpokoju będzie spał jego ojciec, a on po nas rano przyjedzie. Zmęczenie spowodowało, iż nie mogliśmy zasnąć.

Sobota, 26 maja 2007r.

Pobudka była o 5 rano, szybka toaleta i zgodnie z obietnicą zawieziono nas do Suczawy. Na miejscu dowiedzieliśmy się, iż o 7 rano mamy autobus do Stambułu za 65 USD. Mieliśmy trochę czasu, więc zrobiliśmy sobie krótki spacer po całkiem ładnym mieście. Przed samym wejściem do autobusu poznaliśmy Cezarego, artystę z Lublina jadącego do Gruzji i Armenii. Okazał się bardzo fajnym kompanem w podróży. Autobus, którym jechaliśmy był z firmy Toros. Pilotka przez całą drogę serwowała herbatę i kawę oraz prowadziła konwersacje z Karolem, który okazał się prawdziwym poliglotą. Droga mijała nam szybko i wesoło. Późnym popołudniem przekroczyliśmy granicę rumuńsko – bułgarską, a zachód słońca podziwialiśmy wspinając się przez prawie godzinę po górskiej serpentynie. To było coś wspaniałego. Następnie był gwałtowny zjazd i odczuliśmy niesamowity „szum” w uszach. Około 1 w nocy przekroczyliśmy granicę bułgarsko – turecką, na której wykupiliśmy wizę turecką za 12 EUR (formalności załatwiła pilotka). Okazało się, iż wiza jest wielokrotna i jest ważna 30 dni. Tuż za przejściem wjechaliśmy na autostradę do Stambułu i prawie jednocześnie wszyscy zasnęli, więc i ja wpadłem w objęcia Morfeusza.

Niedziela, 27 maja 2007r.

Obudziłem się po 4 rano, kiedy nasz autobus zatrzymał się przed biurem Torosu w centrum Stambułu. Postawiliśmy plecaki przed biurem i wypytywaliśmy się miejscowych o możliwości podróży do Gruzji. Okazało się, że nasz przewoźnik nie jeździ w tamtą stronę. Dowiedzieliśmy się, iż na starówce jest duży dworzec autobusowy Emniyet Park, z którego kilka biur wysyła autobusy w interesującym nas kierunku. Trudno jednak było ustalić, jak daleko jest ten dworzec. Informowano nas, iż odległość wynosi od 2 km do 5 km i przy drugiej wersji upierali się szczególnie taksówkarze (wszystkie taksówki były koloru żółtego). Cezary stwierdził, że po dwóch nocach w podróży, chce spędzić chociaż jedną noc w Stambule. Był już tu wcześniej dwa razy i pamiętał, że za noc płacił 10 USD. Zaproponował, abyśmy poczekali z bagażami na niego, a on popyta się po okolicznych hotelikach o tani pokój. Zgodziliśmy się. Nie było go przez pół godziny, a jedynie widzieliśmy, jak co jakiś czas gdzieś przebiegał w oddali. Pozostali pasażerowie udali się w swoim kierunku, pilotka poszła spać, a autobus odjechał na parking. Zostaliśmy sami. Po chwili wrócił jednak Cezary z niewyraźną miną. Okazało się, że najtańszy pokój był po 15 USD i należało zapłacić w lirach (wcześniej przyjmowali także w dolarach). Postanowiliśmy ruszyć w poszukiwaniu wskazanego nam dworca autobusowego i po drodze rozglądać się za hotelem dla Cezarego.

Zaczęło świtać, a muezyni zaczęli nawoływać do porannej modlitwy. Nie wiem, czy to z niewyspania, ale poczułem się jakoś dziwnie, jak gdyby w innym świecie. Świt ukazał nam stare miasto, które zaczęto dopiero sprzątać (a było z czego). Zobaczyliśmy całkiem inny styl architektoniczny, a do tego gdzie nie spojrzałem, to widziałem meczet. Okazało się, że do dworca nie jest aż tak daleko. Oprócz siedzib biur podróży były tam także miejsca przeładunkowe samochodów ciężarowych. Ale o 6 rano wszystko było nieczynne. Porozumieliśmy się ze stróżem i pod jego nadzorem zostawiliśmy plecaki, a sami ruszyliśmy do miasta rozejrzeć się za hotelem i jakimś jedzeniem. Wróciliśmy po 2 godzinach, ale ruch jeszcze był słaby. Czynne było jedno biuro, kolejne miały godziny otwarcia pomiędzy 9 – 10. Z uzyskanych informacji jeszcze w kraju wiedzieliśmy, iż należy rozmawiać z kilkoma biurami i negocjować z nimi warunki finansowe. Rozsiedliśmy się z boku, trochę zjedliśmy i tak doczekaliśmy się otwarcia kolejnych biur. Niestety okazało się, że tylko Mamut Turizm w niedziele kursuje do Gruzji. Nikt z nami nie chciał negocjować, nie miało znaczenia nawet to, że chcemy jechać tylko do granicy. Cena wynosiła 50 USD od osoby, a wyjazd był o 18.00. Kupiliśmy bilety, plecaki pozostawiliśmy w autokarze, który już stał na placu i z podręcznymi plecakami ruszyliśmy zwiedzać miasto.

Tylko Cezary niósł jeszcze plecak, ale po drodze dotarliśmy do hotelu, w którym kiedyś już nocował. Został tam rozpoznany i po krótkich targach dostał nocleg za 12 USD. Wymieniliśmy dolary na liry (1 USD – 1,35 YTL) i ruszyliśmy na zwiedzanie Stambułu. Było to dużym wyzwaniem dla nas, ponieważ upał był okropny. Na początek był spacer wzdłuż Bosforu, następnie zwiedziliśmy bazar na starym mieście, meczety, których jest mnóstwo (my ograniczyliśmy się do kilku, w tym do Haga Sofia i Błękitnego Meczetu). Oczywiście skosztowaliśmy rybki złowione na nadbrzeżu, które podawano w bułce z surówką (z wyglądu trochę przypominają hamburgery). Czas minął szybko, a my mieliśmy co oglądać. Chociaż byliśmy tylko na starówce, Stambuł zrobił na nas niesamowite wrażenie. Drogę powrotną odbyliśmy tramwajem. Tu czekała nas nowinka – bilety kasuje się przed wejściem na przystanek tramwajowy! Cezary zaproponował nam prysznic w swoim hotelu, co nam sprawiło wyraźną ulgę. Dotarliśmy do naszego autobusu o 18-stej, ale okazało się, że jedna pasażerka się spóźnia i wyjechaliśmy ostatecznie przed 19-stą.

Stosunkowo łatwo autobus wyjechał z miasta, chwilę postaliśmy w kolejce do kas z opłatami za przejazd autostradą. Następnie przejechaliśmy most euroazjatycki i byliśmy już w Azji. Pasażerami autobusu byli głównie Gruzini, Ormianie i Azerowie (siedzieli w grupach narodowych). Zazwyczaj byli to ludzie, którzy pracowali w Stambule i okolicach, wracający do swoich rodzin. Ja i Karol jako turyści budziliśmy duże zainteresowanie pozostałych. Po godzinie jazdy Gruzini zaprosili nas do siebie w gości. Prym wiódł siedzący za nami Nazim, mieszkający niedaleko miasteczka Marneuli, leżącego przy drodze Tbilisi – Baku. Umówiliśmy się, iż go odwiedzimy przed wyjazdem z Gruzji. Pilotka w autokarze również częstowała nas kawą i herbatą, ale rzadziej niż ta z firmy Toros. Po 3 godzinach jazdy mieliśmy 30 minutowy postój, podczas którego można było się posilić. Jak się później zorientowaliśmy, autokary mają przystanki przy w tych samych barach przydrożnych. Zasnęliśmy około północy.

Poniedziałek, 28.05.2007r.

Prawie cały następny dzień minął nam w podróży. Co 3 godziny był postój i droga wiodła wzdłuż Morza Czarnego. Im bliżej byliśmy granicy z Gruzją, tym częściej jechaliśmy w tunelach. Mieliśmy co podziwiać. Szkoda, że w miejscach przystanków nie było dogodnych zejść do morza. Korzystając z okazji, iż w autobusie byli przedstawiciele interesujących nas państw, zbieraliśmy informacje dotyczące możliwości zwiedzania, komunikacji i noclegów. Niektóre wiadomości okazały się bardzo przydatne.

Późnym popołudniem dotarliśmy do granicy. Przejście było „wciśnięte” pomiędzy morze, a pionową ścianę wysokiego wzniesienia. Formalności zajęły nam ponad dwie godziny. Gruzja przywitała nas deszczem. Widok był niesamowity, z jednej strony było Morze Czarne i palmy, a z drugiej strony góra, na której szczycie jeszcze leżał śnieg. Autobus jechał już bez przystanków. Zdecydowaliśmy się wysiąść w Kutaisi, w drugim co do wielkości mieście w Gruzji. Gdy wysiadaliśmy była 22, a latarnie świeciły tylko wzdłuż głównej ulicy. W pobliżu był mały hotelik, ale nie było wolnych miejsc. Ruszyliśmy więc dalej, pytając się nielicznych przechodniów o tani nocleg. Nikt nic konkretnego nam nie wskazał. Po przebyciu 1 km zauważyliśmy niewielki sklep, który był jeszcze czynny. Poza sprzedawczynią w sklepie przy stoliku siedziało czterech chłopaków pijących wódkę. Zapytaliśmy się o nocleg. Ekspedientka wskazała nam hotel, znajdujący się 200 m dalej, w bocznej ulicy. Nim wyszliśmy, zostaliśmy „poczęstowani” przez siedzących przy stoliku. Hotel znajdował się znacznie dalej, a droga była nie oświetlona. W wyniku negocjacji otrzymaliśmy dwuosobowy pokój po 20 GEL (lari) od osoby.

Wtorek, 29.05.2007r.

Rozpoczęliśmy maraton zwiedzania. Pobudka o 6.30 i od razu poszliśmy zobaczyć zabytkową katedrę Bargati, znajdującą się na wzgórzu położonym na obrzeżach miasta. Niestety o tak wcześniej porze była zamknięta. Pozostało nam podziwiać ją z zewnątrz. Mieliśmy także widok na miasto i ośnieżone szczyty za nim. Zrobiliśmy kilka zdjęć, zaczerpnęliśmy świeżego powietrza i musieliśmy wracać. Nie daleko od hotelu, przy stacji benzynowej zauważyliśmy termometr, który wskazywał godzinę 8.36 i 37 stopni ciepła!

O 9 rano sprzed hotelu ruszał bus z robotnikami do pensjonatu, który był oddalony 1 km od monastyru Gelati, naszego następnego celu. W drodze zostaliśmy poczęstowani chinkali, jedną z tradycyjnych gruzińskich potraw. Plecaki pozostawiliśmy na miejscu i ruszyliśmy na zwiedzanie zabierając tylko same aparaty fotograficzne. Droga wiodła cały czas pod górę. Monastyr składał się z kościołów i kilku innych budynków. Podobnie jak wszystkie kolejne w Gruzji i Armenii charakteryzował się grubymi, kamiennymi murami. Wnętrza były ciemne, nie było oświetlenia, a jedyne światło dochodziło przez małe okienka. Dobra widoczność była tylko w tych budynkach, które nie posiadały już dachów. Większość z nich wymagała remontów. Zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy po nasze plecaki. Z panami, remontującymi pensjonat, w którym się zatrzymaliśmy zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po 20 minutach dotarliśmy do miejsca, w którym drogę przecinały tory kolejowe. U zawiadowcy zostawiliśmy plecaki i torami pomaszerowaliśmy w kierunku kolejnego monastyru. Szliśmy prawie godzinę nim dotarliśmy na miejsce, a nic ciekawego nie zobaczyliśmy. Długi marsz wynagrodziły nam jednak wspaniałe widoki.

Podziękowaliśmy zawiadowcy za przypilnowanie plecaków i ruszyliśmy pieszo z powrotem do Kutaisi. Po kilku minutach nadjechał przeładowany autobus, do którego udało nam się dostać. W mieście poszukiwaliśmy marszrutki jadącej w kierunku Wardzi. Udało nam się znaleźć dworzec, z którego jechały do Achałcyche. Droga zajęła nam 4 godziny, podczas której nas trochę „wytrzęsło”, ponieważ gruzińskie drogi nie są w najlepszym stanie. Przejeżdżaliśmy m.in. przez Borżomi, miasteczko słynące z naturalnych wód mineralnych. Niedaleko niego, do jednego z gospodarstwa kierowca marszrutki zawiózł klika skrzynek wody Borżomi. Za pomoc przy rozładunku poczęstowano mnie ww. wodą mineralną, która okazała się bardzo smaczna i od tej pory praktycznie tylko ją kupowałem. W Achałcyche mieliśmy prawie godzinę czasu do marszrutki jadącej do Wardzi. Spotkaliśmy tam grupkę Czechów, którzy akurat stamtąd wracali. Byli bardzo zadowoleni i polecili nam dom z basenem, który miał podgrzewaną wodę! Do Wardzi jechaliśmy prawie 2,5 godziny po bezdrożach, bardzo często brzegiem urwiska. W marszrutce poznaliśmy kolejnego Gruzina, który nas zapraszał do siebie w gości. Z braku czasu byliśmy zmuszeni odmówić.

Dotarliśmy na miejsce po 20-stej. Skalne miasto robiło niesamowite wrażenie. Kierowca marszrutki wskazał nam miejsce, gdzie miały być tanie noclegi. Dom nie sprawiał najlepszego wrażenia. Duży, parterowy, odrapany, przykryty pordzewiałą blachą. Ale w środku było całkiem sympatycznie. Oczywiście trafiliśmy na basen – 8×8 m, jakieś 1,2 m głęboki z parującą wodą. W ramach promocji właściciel dołożył nam kolację z „samogonem”. Za to wszystko zażyczył sobie 10 lari od osoby. Chcieliśmy jeszcze tego dnia ruszyć na zwiedzanie, ale zaczęło grzmieć, więc postanowiliśmy w góry ruszyć o świcie. Odświeżeni, posileni, a jednocześnie zmęczeni trudami całego dnia, poszliśmy spać.

Środa, 30.11.2007r.

Ostatecznie poszliśmy zwiedzać skalne miasto po 6-stej rano. I tu był jedyny wyjątek od reguły, zapłaciliśmy za zwiedzanie obiektu przed 9-tą, wszędzie kasy były mniej więcej o tej godzinie otwierane, a zabytki były dostępne przez całą dobę! Wardzia to miasto wydrążone w skale na poziomie ok. 1300 m n.p.m. na przełomie XII i XIII wieku. Czas je oszczędził, więc mogliśmy podziwiać mieszkania wykute na jednym zboczu skalistej góry, w których w czasie rozkwitu stacjonowało około 6 tys. żołnierzy. Obecnie mieszka tam grupka mnichów. Podczas zwiedzania na horyzoncie pojawiło się słońce, widok niesamowity. Usiadłem na ławce i przez dłuższy czas podziwiałem krajobraz w blasku wschodzącego słońca. W tym czasie Karol zwiedzał pozostałe komnaty.

Niestety po 8-ej byliśmy już w marszrutce. Jechaliśmy zobaczyć twierdzę w Akchalkalaki, która była przy drodze do Achałcyche. Nie zrobiła na nas większego wrażenia, był jednak z niej ładny widok na okolicę. Następnie udaliśmy się kolejną marszrutką do Achałcyche, a stamtąd ponownie marszrutką (jedyny szybki transport na całym Zakaukaziu) do Gori, gdzie urodził się Józef Stalin. Na miejscu byliśmy po południu. Najpierw jednak musieliśmy znaleźć kafejkę internetową, aby zdjęcia z mojego aparatu zgrać na pamięć. Poszło nam szybko i sprawnie, podobnie jak w muzeum Stalina. Skasowali nas po 10 lari, w środku zobaczyliśmy 2 sale ze zdjęciami z życia Wodza, a w trzeciej był katafalk, na którym było ustawione jego popiersie. Przed budynkiem stał wagon, którym Stalin podróżował podczas II wojny światowej, który był jednak zamknięty. Nic wielkiego, podobnie jak usytuowana nieopodal twierdza. Było to tylko wzgórze, na wzniesieniu którego mur otaczał spory plac. Warto jeszcze wspomnieć, iż w centrum miasta był pomnik J. Stalina.

Było późne popołudnie, kiedy udaliśmy się do innego skalnego miasta – Upliscyche. Jednak miasto to nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Wardzia. Pewna pani ze straganu z tandetnymi pamiątkami, gdy nie wyraziliśmy ochoty na kupno jej towaru zapytała się, czy jesteśmy Polakami, czy Czechami. Po uzyskaniu odpowiedzi straganiarka skomentowała, iż Polacy to są „ci co nic nie kupują”. Spotkaliśmy tam czterech chłopców, jeżdżących dla zabicia czasu starą ładą, którzy nas podwieźli z powrotem do Gori na dworzec kolejowy. Słuchali fajnej, miejscowej muzyki. Kiedy przed dworcem wyjąłem notes i poprosiłem o zapisanie rodzaju muzyki, kierowca wyjął z radiomagnetofonu kasetę i wręczył mi ją w prezencie!

Nieduży dworzec kolejowy, świeżo odnowiony prezentował się ładnie. Zaskoczyła nas cena biletu – 1 lari. Cena jak za kilkuminutowy przejazd tramwajem, a my jechaliśmy prawie 1,5 godziny. Elektryczka przyjechała z kilkunastominutowym opóźnieniem. Do Tbilisi dotarliśmy przed 22-gą i było już ciemno.

Jeszcze na peronie w Gori zaczepiło nas dwóch chłopaków. Jeden z nich podobno był mieszkańcem Tbilisi, a drugi był jego kolegą z Uralu. W drodze rozmawialiśmy o kraju pochodzenia, o życiu w Gruzji, Rosji i Polsce. Gdy pociąg dojeżdżał do Tbilisi zaproponowali, abyśmy zanocowali u nich. Miała być mała imprezka, a rano mieli nas odprowadzić na marszrutę jadącą do Krasnego Mostu (przejście graniczne Gruzja – Azerbejdżan). Zgodziliśmy się. Wysiedliśmy na podmiejskim dworcu w Tbilisi, wsiedliśmy do taksówki i ruszyliśmy do nowych znajomych. Dojechaliśmy na jakieś nie oświetlone obrzeża miasta, gdzie chłopacy przez jakiś czas rozmawiali po gruzińsku przed domem z jakimś 40-letnim mężczyzną. Po chwili wrócili do taksówki i stwierdzili, że jedziemy do miasta, bo w domu nie ma warunków na urządzenie imprezy. Dojechaliśmy w okolice głównego dworca kolejowego w Tbilisi. Tam spotkali przypadkowo dwóch swoich kolegów. Zaproponowali, iż za parę lari wynajmiemy całe mieszkanie znajdujące się koło dworca, skąd będziemy mieli blisko do odjeżdżającej rano marszrutki. Od razu zaczepili stojące obok dworca kobiety, które wynajmowały kwatery i wkrótce wchodziliśmy do jednej z nich. Było to mieszkanie w bloku na III piętrze, wejście i klatka nie oświetlone. Mieszkanie było skromne, ale w zupełności wystarczało. Jednak w tym momencie zaczęły się problemy. Z panią od kwatery rozmawiał tylko jeden chłopak, po gruzińsku i bardzo cicho. To wzbudziło nasz niepokój. Gdy „niby” dobił targu, chłopacy wymienili kilka zdań między sobą również po gruzińsku. Następnie zwrócili się do nas, abyśmy zapłacili za nocleg, a oni o 5-tej rano oddadzą nam dług (mieliśmy informacje, że pierwsza marszruta jest o tej godzinie). Podobno jeden z nich miał je rano przywieźć z domu, a nie mógł jechać teraz, gdyż sam miał je dostać rano. Tłumaczenie było dosyć dziwne. Poczuliśmy, że nowi znajomi chcą nas wrobić. Powiedziałem, iż nie tak się umawialiśmy się i zdecydowanym krokiem wyszliśmy z mieszkania. Plan był prosty, jak najszybciej dotrzeć na dworzec kolejowy, który był nie daleko, a na „wschodnich” dworcach jest dużo milicji.

Dworzec kolejowy nie był tak okazały jak inne w państwach byłego ZSRR, a poczekalnia była pełna ludzi. Dochodziła 23.00, a my nie mieliśmy noclegu. Wpadłem na pomysł, aby spróbować pojechać na lotnisko. Chciałem sprawdzić, czy mamy jakiś tani powrót chociażby na Ukrainę, aby zaoszczędzić czas i mieć możliwość dłużej pozostać na Zakaukaziu. Obok dworca była stacja metra, które niestety już nie kursowało. Postanowiliśmy zapytać się milicjanta, czy nie słyszał o jakiejś taniej i bezpiecznej kwaterze. Gdy tylko przedstawiliśmy milicjantowi nasz problem, pojawili się nasi niedawni znajomi z panią od kwatery i zaczęli nas oskarżać, że chcieliśmy wynająć mieszkanie nie płacąc za nie. Jednak gdy milicjant usłyszał naszą wersję, powiedział tamtym, że mają wynosić się albo on będzie musiał zająć się nimi. Nam natomiast zaproponował, żebyśmy udali się do poczekalni dworca kolejowego. Tak też zrobiliśmy.

W poczekalni mieliśmy całą ławkę dla siebie. W informacji kolejowej potwierdzono moje wcześniejsze informacje, iż połączenie kolejowe nam nie pasuje. Po 23.30 zaczęło się robić pusto w poczekalni, a kilka minut później zostaliśmy my i siedmiu milicjantów. Wówczas to podszedł do nas jakiś straszy mężczyzna w mundurze. Poinformował nas, że poczekalnia jest nie czynna pomiędzy 24.00 a 06.00, a on jest od tego, aby tego dopilnować. Opowiedziałem mu o naszej przygodzie, o porannej marszrutce i zapytałem się czy wie, gdzie możemy w spokoju przeczekać noc. Poinformował nas, iż są w okolicy bary nocne, ale on zna szczegółów. Po chwili jednak kazał nam przenieść dwie ławki w osłonięty, nieoświetlony kąt i poinformował nas, iż jak nie będziemy się ruszać, to możemy przeczekać do rana. Dzięki temu mieliśmy zapewniony nocleg w poczekalni na ławkach (w śpiworach) pilnowani przez trzech ochroniarzy dworcowych!

Czwartek, 31.05.2007r.

Pomimo, iż spaliśmy na twardych ławkach, wstaliśmy wypoczęci. Szybko kupiliśmy jedzenie na drogę i ruszyliśmy w drogę marszrutką sprzed dworca do Krasnego Mostu. Pieszo przekroczyliśmy granicę. Tylko celnicy azerscy pytali się po co jedziemy, ale odpowiedzieliśmy, iż jesteśmy „futbolowymi turystami”.

Po stronie azerskiej był spory plac, na którym stały marszrutki, autobusy, samochody i ciężarówki, no i kręciło się sporo ludzi. Nie mieliśmy żadnego przewodnika po Azerbejdżanie, a informacje mieliśmy jedynie od osób, które już tam były przed nami oraz od Azerów poznanych w autobusie ze Stambułu. Mieliśmy przy sobie mapę i album zdjęć z Azerbejdżanu. Ponieważ do meczu pozostały dwa dni, postanowiliśmy najpierw pojechać do Szeki. Ustalenie właściwego środka transportu zajęło nam trochę czasu. W końcu Karolowi udało się dowiedzieć o marszrucie jadącej w interesującym nas kierunku. Bardzo szybko okazało się, że marszrutka kursuje tylko od granicy do najbliższego miasta (jakaś godzina drogi). Gdy na miejscu doszło do płacenia, okazało się, iż kierowca nie zna rosyjskiego i nas nie rozumie, a na pytania przytakiwał tylko kiwaniem głowy. Tak wydało się, że kierowca nie dał nam upustu na przejazd. Od tego zdarzenia najpierw staraliśmy się upewnić, czy nasz rozmówca aby na pewno zna rosyjski i nas rozumie. Później też się okazało, że tylko w Baku można swobodnie posługiwać się językiem rosyjskim. W pozostałych rejonach, w których byliśmy było to znacznie utrudnione.

Innym problemem był upał i brak miejsc, w którym można było się schronić. Azerbejdżan jest państwem częściowo pustynnym, a w pozostałych rejonach również było mało drzew dających cień. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, iż jest to kraj o słabym postępie cywilizacyjnym. Przy sianokosach zauważyliśmy ludzi pracujących „ręcznie”, a jedynym wsparciem były osły zaprzągnięte w jednoosiowe wozy drabiniaste. To tyle o prowincji, a na stolicę przyjdzie czas.

Sporo czasu zajęło nam znalezienie dworca autobusowego, a następnie właściwego autobus, jadącego już bezpośrednio do Szeki. Jego stan techniczny pozostawiał sporo do życzenia. Po drodze mijaliśmy pustynny krajobraz oraz niewiele miejscowości. Wszędzie było pełno pyłu. Tylko drogi były lepsze od naszych, chyba najlepsze na całym Zakaukaziu. Było późne popołudnie, gdy dotarliśmy na miejsce. Miasto z trzech stron otoczone górami, przepiękna roślinność. Jakby nie Azerbejdżan. Jadąc do Szeki, uzyskaliśmy informacje poprzez internet, iż jest tam fajna kwatera. Ustalenie na miejscu, gdzie jest poszukiwany przez nas adres i dotarcie na miejsce zajęło nam 45 minut. Okazało się, że jest to mieszkanie przerobione na pensjonat. Ceny były całkiem spore (jak na ten rejon świata). Zapłaciliśmy po 15 AMD za dwuosobowy pokój. Prysznic był na zewnątrz, ale z gorącą wodą! Szybko zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy na zwiedzanie miasta.

Zobaczyliśmy stare miasto i usytuowany na jego obrzeżach pałac Chana, czyli niewielki budynek z dziedzińcem i dużym ogrodem (a zanim zbocze góry), otoczony murem. Sam pałac jest bardzo ładny. Zwiedzanie nie zajęło nam dużo czasu. Zresztą spieszyliśmy się. Skończyły mi się czyste rzeczy i miałem zamiar zrobić pranie, które miało wyschnąć w nocy, a Karol chciał pojechać 5 km za miasto, aby zobaczyć mały kościółek. Każdy udał się w swoją stronę. Kupiłem proszek i udałem się na kwaterę, gdzie pracująca tam kobieta robiła duże pranie. Gdy zapytałem się właścicielkę, czy mogę wyprać swoje rzeczy, ta kazała mi tylko przynieść moje rzeczy. Nie protestowałem. Sam zjadłem kolację i wziąłem prysznic. Ustaliłem też, że pierwsza marszrutka do Baku jest o 08.30. Postanowiłem położyć się spać, zanim całkowicie się ściemni. Przed zmrokiem wrócił Karol, który był zadowolony ze swojego wypadu. Szybko ustaliliśmy, iż rano pojedziemy do Baku, skąd od razu udamy się do Mardakan i Surachani.

Piątek, 01.06.2007r.

Tradycyjnie rano odbyło się szybkie pakowanie i wymaszerowaliśmy na marszrutkę. Na miejscu okazało się, że z nami też jedzie para turystów z Izraela i 50-letni pan, którego poznaliśmy na kwaterze. Karol, który siedział obok nich, mógł z nimi trochę porozmawiać. Jednak nie długo, ponieważ wysiedli już w kolejnym miasteczku. Wówczas zrobiło się trochę miejsca i mogliśmy porozmawiać z naszym znajomym. Okazał się bardzo interesującym rozmówcą, a na dodatek udzielił nam kilka cennych rad, dotyczących poruszania się po kraju. Kiedy po kilku godzinach dojechaliśmy do Baku okazało się, że przez miasto jedziemy razem. Pokazał nam, gdzie mamy wysiąść i która marszrutka jedzie do Mardakan. Kolejne 45 minut jazdy i dotarliśmy na miejsce.

W Mardakan zaszliśmy na chwilę do ogrodu botanicznego. Nie zrobił na nas specjalnego wrażenia. Stamtąd ruszyliśmy na zwiedzanie twierdzy. Dwóch turystów z Polski wzbudziło takie zainteresowanie pań opiekujących się twierdzą, że zapomniały nas skasować za wejście. Zamek składał się z kilkupiętrowej wieży (na każdym z nich była komnata) i niedużego dziedzińca. Z wieży był ładny widok na okolicę. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć i ruszyliśmy w drogę. Do Surachani jechaliśmy kolejną marszrutką, a następnie odbyliśmy jeszcze 20 minutowy spacer. Dotarliśmy do najstarszego miejsca na świecie, gdzie nie przerwanie od kilkuset lat wydobywa się z ziemi ogień. Miejsce to było otoczone kilkumetrowym murem, do którego były dobudowane cele więzienne. Kilka minut zwiedzania i z powrotem ruszyliśmy do Baku. Czekając na marszrutkę zorientowałem się, iż zgubiłem swoją komórkę, nie wiedząc w jaki sposób. Została mi w rezerwie komórka z „pustą” kartą ukraińską.

W Baku czekał nas kolejny przejazd przez miasto, a następnie „walka” o wejście do marszrutki jadącej w kierunku Qubustan, gdzie postanowiliśmy zorganizować sobie kolejny nocleg. Jechaliśmy godzinę zapchaną do granicy możliwości marszrutą. Naszym celem były skalne rysunki sprzed 12 tys. lat, zabytek wpisany na listę UNESCO. Jeszcze w marszrutce dowiedzieliśmy się, że w górach należy uważać na węże. Mieliśmy też informację, że jest tam domek stróża. Założenie było więc proste, idziemy do muzeum i próbujemy porozumieć się ze stróżem co do naszego noclegu.

Gdy wysiedliśmy z marszrutki zauważyliśmy znak drogowy z informacją, iż pozostało nam jeszcze 7 km. Zrobiliśmy więc szybkie zakupy w pobliskim sklepie i ruszyliśmy w kierunku pustkowia, gdzie była „nasza” góra. Na obrzeżach wioski, do której dojechaliśmy marszrutką, zaczepił nas miejscowy. Gdy dowiedział się o naszym pomyśle na noc i skąd jesteśmy, uznał nas za szalonych, a następnie zaprosił do siebie w gości. My jednak grzecznie podziękowaliśmy i ruszyliśmy w stronę góry. Po drodze spotkaliśmy jeszcze chłopców zaganiających owce do obory na noc. Po drodze jechał również samochód, który próbowaliśmy złapać „na stopa”. Kierowca chciał jednak kasę, więc podziękowaliśmy. Gdy byliśmy w połowie drogi, zaszło słońce i zrobiło się ciemno. Wówczas doszliśmy do rozwidlenia dróg i zwątpiliśmy, w którą stronę mamy iść. Poszliśmy w prawo i po kilkunastu minutach dotarliśmy do więzienia! Trzech mundurowych z kałasznikowami wyskoczyło nam naprzeciw. Wyjaśniliśmy im o co chodzi, a oni zawrócili nas powrotem na skrzyżowanie, skąd już szliśmy cały czas pod górę. Wyminęliśmy 2 grupki osób idących z góry (ich stan wskazywał, że impreza była udana). W naszym kierunku nadjechał samochód, który nas podwiózł na miejsce.

Była 22.30, ale księżyc świecił i było stosunkowo jasno. Byliśmy jakby na płaskiej półce skalistej góry. Na początku był mały parking, dalej były przywiązane dwa psy (trzeci kundelek biegał między skałami luzem), a następnie po lewej stronie zaczynały się skały z rysunkami, a po prawej była stróżówka (tj. dom jednorodzinny z tarasem). Okazało się jednak, że stróża nie ma. Na tarasie był tylko bałagan po imprezie. Postanowiliśmy się tam rozbić. Początkowo myśleliśmy, że jesteśmy tylko z chłopakiem, który nas podwiózł. Po chwili jednak pojawiła się para. Niestety, nikt z trójki naszych współtowarzyszy nie mówił w innym języku niż azerski (no może dziewczyna coś rozumiała po rosyjsku). Po kilku minutach próby rozmowy na migi nasi znajomi się pożegnali i odjechali. Postanowiliśmy, że ze względu na węże będziemy spali na zmianę na ławce, którą przynieśliśmy z parkingu. Skorzystałem z prysznica w postaci letniej wody z kranu, stojącego na brzegu tarasu (woda była ze zbiornika zawieszonego w szczycie domu). Wyprałem sobie nawet koszulkę, która do rana zdążyła wyschnąć!

Sobota, 02.06.2007r.

Ciężki dzień. Nareszcie mecz. Wstaliśmy o szóstej, szybko zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy na zwiedzanie. Rysunki, chociaż niektóre z nich były dość nie wyraźne, robiły wrażenie. Pochodziłem z Karolem jakieś pół godziny (wszędzie były ostrzeżenia o wężach), a następnie wróciłem na „naszą” ławkę na tarasie i podziwiałem widoki. Jakiś czas później pojawił się Karol i trzeba było zbierać się do drogi. Zaczynał się trzeci, upalny dzień pobytu w Azerbejdżanie. Wracając na przystanek, postanowiliśmy pójść wykąpać się w Morzu Kaspijskim. Wystarczyło tylko pójść na drugą stronę wioski. Brzeg nie był jednak zbyt czysty. Karol „zanurzył” się cały, ja natomiast tylko umyłem sobie ręce i nogi. Chwilę później zauważyłem, że tak gdzie dotarła woda, tam pojawiły się czerwone bąble (Karolowi nic nie było).

Do Baku wróciliśmy marszrutką, z której mogliśmy popatrzeć na otaczające nas szyby naftowe oraz czarne maziowe rozlewiska. Ciekawe, gdzie są ekolodzy! Około południa dotarliśmy do hotelu Hayatt Regency w Baku, gdzie byli zakwaterowani nasi piłkarze. Odebraliśmy tam nasze bilety na mecz. Wychodząc zauważyliśmy w hotelowej kawiarni prawie całą naszą kadrę. Nie mogliśmy przegapić takiej okazji. Pomimo, iż nie wyglądaliśmy najlepiej (zalani potem, ponad 20 kg plecaki), zaczepiliśmy siedzących z brzegu Żurawskiego, Bąka i Baszczyńskiego i dzięki temu mamy pamiątkową fotkę.

Ruszyliśmy dalej. Mieliśmy kilka godzin, a musieliśmy ustalić transport powrotny do Gruzji (Azerbejdżan i Armenia są w stanie wojny i nie ma między nimi przejść granicznych) i znaleźć miejsce na pozostawianie naszych plecaków. Ze względu na czas i oszczędności chcieliśmy noc spędzić w podróży. Od naszego znajomego z Szeki wiedzieliśmy, na który dworzec mamy się udać. Zajęło nam trochę czasu ustalenie dalszego planu działania. Dowiedzieliśmy się tylko, że około 1-szej w nocy będzie transport. Obok była przechowalnia bagażu, w której pracujący pan zapewnił nas, że przechowalnia będzie czynna. Zabraliśmy więc swoje potrzebne rzeczy do małych plecaków i ruszyliśmy na zwiedzanie.

Trzeba przyznać, że Baku jest bardzo ładnym miastem. Starówka jest otoczona zabytkowym murem, a w jej środku znajdują się stare kamienice i meczety. Gdy tak chodziliśmy jej wąskimi uliczkami, natrafiliśmy na budynek polskiej ambasady. Nim jednak zrobiliśmy sobie przed nią zdjęcie, azerska milicja wylegitymowała nas, czy aby na pewno jesteśmy Polakami. Ze starówki poszliśmy na bulwar nadmorski, który został zaprojektowany przez polskich architektów na przełomie XIX i XX wieku. Po drodze stwierdziliśmy, że upalne popołudnie to właściwa pora na zimne piwo. Okazało się, że azerowie nie wiedzą, co to zimne piwo i jak się je robi. W smaku było takie sobie, a i nie było zbyt chłodne. Poszliśmy pospacerować po bulwarze, będącym miejscem odpoczynku dla miejscowych. Tam Karol wypatrzył godzinną przejażdżkę statkiem wycieczkowym po Morzu Kaspijskim, na którą się wybrał. A ja w tym czasie w cieniu, przy herbatce robiłem plany na kolejne dni. Później jeszcze trochę pochodziliśmy po „nowym” mieście, czyli luksusowej dzielnicy położonej obok starówki i bulwaru, gdzie jest umieszczonych sporo budynków rządowych. Nawet dotarliśmy w pobliże pałacu prezydenckiego, ale gdy tylko chwyciliśmy za aparaty, nerwowo w naszym kierunku ruszyła milicja. Chodząc po mieście ostatecznie przekonaliśmy się do czego służą tam bilbordy reklamowe. Na każdym z nich był urzędujący prezydent lub ewentualnie jego poprzednik, czyli ojciec!

Dochodził wieczór. Trzeba było zbierać się na mecz. W podwórzu jednej z kamienic umyliśmy się, założyłem reprezentacyjną koszulkę i ruszyliśmy. Do stadionu dojechaliśmy metrem (obowiązkowy punkt każdej ze stolic). Tam już były tłumy kibiców azerskich, głównie nastolatków oraz dużo milicji. Naszych nie było widać. Czekały nas kolejne bramki do przejścia. Nie wolno było niczego wnosić, nawet wody w plastikowych butelkach (w takich samych sprzedawano na stadionie). Przed stadionem dla żartu chcieliśmy przekrzyczeć w dopingu młodych azerów. Nim się zdążyliśmy zorientować, ponad tysiąc gardeł krzyczało przeciwko naszym dwóm.

Mieliśmy środkowy sektor, poniżej loży dla VIPów. Byliśmy wymieszani z kibicami azerskimi, którzy dostali za darmo bilety z naszej ambasady, za które my płaciliśmy po 50 zł. Piękny pokaz szacunku dla polskich kibiców! Polskich kibiców była garstka więc byliśmy skutecznie zagłuszani przez głośnych i żywiołowych Azerów. Niestety sam mecz nie przyniósł większych emocji. Ale wygraliśmy i to się liczyło. Po meczu poszliśmy z innymi polskimi kibicami na piwo, a następnie udaliśmy się w kierunku naszego dworca autobusowego. Zabraliśmy plecaki, a o 1.30 mieliśmy marszrutkę do granicy z Gruzją. Gdy tylko kierowca ruszył, zasnęliśmy.

Niedziela, 03.06.2007r.

Obudziłem się, gdy świtało. Wkrótce w jakimś miasteczku wysiadła większość pasażerów. Jakiś czas później nasz kierowca dogonił autobus, który jechał również do granicy. Zatrzymał go i dogadał się z nim, że dalej pojedziemy z nim, a on skróci sobie drogę. Niestety nas to trochę więcej kosztowało. Przekroczenie granicy poszło nam sprawnie i w południe dotarliśmy do Tbilisi.

Plan był prosty. Złapać transport do Armenii. Jednak wcześniej chciałem zgrać zdjęcia z aparatu na pamięć i dotrzeć na lotnisko. W kilka minut znalazłem zakład fotograficzny z komputerem, gdzie bezpłatnie przerzucono mi zdjęcia. Na lotnisko jechaliśmy marszrutką 45 minut. Najtańszy lot był do Doniecka za 172 USD, ale nie było już biletów na interesujący mnie termin. Można było się jedynie wpisać na listę oczekujących. Tak upadł pomysł skrócenia czasu drogi powrotnej.

Późnym popołudniem ruszyliśmy z Tbilisi do Armenii. Niestety na granicy była awaria i mieliśmy tam przymusowy postój. W końcu zdecydowaliśmy się przekroczyć granicę pieszo. Tam czekało nas wykupienie wizy ormiańskiej. Poinformowano nas, że kosztuje ona 30 USD lub 30 EURO! Formalności zajęły nam chwilę czasu. Następnie poczekaliśmy jeszcze kilka minut, zanim pojawił się pan pracujący w kantorze. Wymieniliśmy trochę pieniędzy i zaczęliśmy rozpytywanie ludzi kręcących się przy granicy, czy nie znają tanich noclegów, bo robiło się ciemno. Ale bez efektu. Wówczas nadjechała nasza marszrutka, więc postanowiliśmy ruszyć dalej.

Chcieliśmy nocować w okolicach monastyru Hagpat, ale kierowca stwierdził, że nie będziemy w nocy szli 5 km pod górę w lesie z wilkami i wysadził nas w miasteczku Odzun, położonym 7 km od Hagpat. W Odzun byliśmy ok. 23.00. Poszukiwania taniego noclegu nie przynosiło efektu. Postanowiliśmy wówczas znaleźć jakąś stróżówkę i tam przeczekać noc, tym bardziej że było po deszczu i zanosiło się na kolejny. Wówczas zatrzymał się samochód, którego kierowca zapytał się, czego szukamy. Zaproponował, że odwiezie swoich pasażerów i za chwilę przyjedzie po nas i „coś” nam zorganizuje. Kilka minut później byliśmy już w stróżówce piekarni. Nasz wybawca jednak zażyczył sobie po 5 USD od osoby za pomoc. To mnie zdenerwowało i poinformowałem go, iż tyle to kosztuje kwatera. Nowy znajomy nie chciał przyjąć zapłaty w banknotach po 1 USD, gdyż dla niego to nie są pieniądze! Ostatecznie zapłaciliśmy mu 3 USD za dwie osoby. Na pożegnanie powiedział tylko, że pojawi się po 6-stej rano. Młody stróż okazał się bardzo gościnny. Przygotował kolację ze świeżym pieczywem, wędliną, warzywami i „domasznoją wodką”. Posiedzieliśmy z nim ponad godzinę, a następnie wyjęliśmy śpiwory i na stojących ławach położyliśmy się spać.

Poniedziałek, 04.06.2007r.

Budziki w komórkach obudziły nas o 5.30. Umyliśmy się przy kranie przed stróżówką i musieliśmy się zbierać. Ja nawet chciałem szybciej, ponieważ nie miałem ochoty spotkać naszego wczorajszego „wybawcy”. Czekało nas 7 km marszu z plecakami, z tego 5 km pod górę! A dzień wstawał nie za ciekawy, było po ulewie i mglisto. Do Hagpat dotarliśmy około 8, gdzie okazało się, że monastyr otwierają o 9-tej. Obok była mała restauracyjka, więc tam przy herbatce postanowiłem poczekać na otwarcie, tym bardziej, że miałem ładny widok na okolicę. Karol w tym czasie porobił kilka fotek. Ostatecznie otwarto bramę troszkę wcześniej. Pochodziliśmy klika minut, zrobiliśmy parę zdjęć i ruszyliśmy z powrotem do Odzun. Stamtąd wjechaliśmy kolejką linową na wzniesienie przyległe do miasta, a następnie mieliśmy kolejne 2 km pod górę. Tak dotarliśmy do mananstyru Sanahin, który był podobny do poprzedniego. Zrobiliśmy kilka zdjęć, kupiliśmy widokówki u straganiarzy i musieliśmy wracać.

Z Odzun udaliśmy się marszrutką do Dilidżan, gdzie postanowiliśmy znaleźć jakąś kwaterę na noc. Udało się ją nam znaleźć u starszej pani, niedaleko głównego skrzyżowania miasteczka. Zostawiliśmy plecaki, a sami ruszyliśmy na zwiedzanie monastyrów Goszawank i Hagarcin. Do tego pierwszego jechaliśmy kilkanaście minut rozwalającym autobusem, a następnie mieliśmy do pokonania kilka kilometrów pod górę. Na miejscu było krótkie zwiedzanie, zrobiliśmy parę zdjęć i trzeba było wracać. Doszliśmy do przystanku autobusowego, ale ludzi nie było widać, więc nic nie miało jechać. Udało się nam jednak złapać na stopa starą ładę, którą jechała miła rodzinka. Gdy kierowca dowiedział się o naszym zwiedzaniu tego dnia, tylko stwierdził: „Nie obraźcie się, ale robicie większą normę niż Japończyki”! Wysadzili nas w miejscu, z którego czekało nas już tradycyjnie kilka kilometrów marszu pod górę. Było już po 20-stej, zaczął siąpić deszcz. W połowie drogi nadjechało busem czterech chłopaków. Jak nas poinformowali, zrobili sobie wieczorny wypad z Erewania. Razem zwiedzaliśmy Hagarcin (postawili tam świece za pomyślność), zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i trzeba było wracać. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie był parking z zadaszonymi stolikami. Tam nas zaprosili do wspólnej kolacji. A gdy już zjedliśmy, postanowili nas odwieźć na kwaterę w Odzun. W podziękowaniu otrzymali od nas widokówki i „Żubrówki”. Byli zadowoleni.

Podczas wieczornych przygotowań planów podróży na dzień następny, zapadła ostateczna decyzja, że dalej jedziemy osobno. Karol miał trochę dłuższy urlop, więc chciał go jak najlepiej wykorzystać. A ja mogłem się sprawdzić, czy jestem sobie w stanie sam poradzić poza granicami kraju.

Wtorek, 05.06.2007r.

Po poniedziałkowych marszach, nie miałem ochoty na poranne wstawanie. Jednak się zmusiłem i wstałem o 07.30. Szybko wziąłem poranny prysznic (była gorąca woda) i zbierałem się do wyjścia, kiedy właścicielka zaprosiła mnie na kawę. Wypiłem ją zgodnie z miejscową tradycją, na głodny żołądek malutka filiżanka mocnej kawy z dużą ilością cukru, a do tego czekoladowe cukierki! Nie byłem już głodny! Jednak już przed 9-tą byłem na drodze w kierunku Sewan i łapałem stopa. Nie miałem z tym problemu. Już po kilku minutach złapałem samochód, który mnie zabrał. Jechaliśmy górską drogą, zaliczyliśmy kilka tuneli. W Sewan chciałem zobaczyć jezioro i kolejny monastyr. Najpierw było szybkie zwiedzanie monanstyru Sevanwank, a następnie poszedłem parę metrów na wzgórze, położone nad jeziorem Sewan. Widok jest wspaniały. Duże jezioro, a za nim ośnieżone szczytu gór. Tylko siedzieć i podziwiać. Uznałem, że to jest właściwe miejsce na zjedzenie śniadania. Posilony udałem się w kierunku głównej drogi, aby złapać kolejny transport, tym razem do Erewania. Po kilku minutach jechałem już starym Audi z dwoma kolesiami. Mieliśmy do pokonania około 70 km. Droga prowadziła cały czas w dół. Mniej więcej od połowy drogi widoczny był Erewań, a za nim był Ararat.

Do stolicy dojechaliśmy około południa. Wysadzili mnie w centrum miasta. Nie zamierzałem się jednak zatrzymywać, tylko od razu jechać do Khor Virap. Dużo czasu zajęło mi ustalenie, z którego dworca mam dalszy transport i jak do niego dotrzeć. W końcu udało mi się ustalić, że mam autobus sprzed dworca kolejowego. Niestety od autobusu trzeba było iść kawałek drogi, ale tym razem to już tylko 2,5 km (wyjątkowo po płaskim). Gdy tylko wysiadłem z autobusu i ruszyłem w kierunku monastyrowi i górze Ararat, zauważyłem dziwnie znajomą postać, idącą z naprzeciwka. Po chwili poznałem Cezara! Cóż za niecodzienne spotkanie. Od razu usiedliśmy pod przydrożnym krzakiem i zaczęliśmy wymieniać się spostrzeżeniami. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy i trzeba było ruszać dalej.

Mniej więcej od połowy drogi, zaczął roztaczać się wspaniały widok, przede mną było małe wzgórze na którym był usytuowany monastyr Khor Virap, a za nim był widoczny ośnieżony Ararat (szkoda tylko, że było trochę chmur). Na miejscu zwiedziłem monastyr i przyległe budynki, a następnie usiadłem sobie na mur, z którego był najlepszy punkt obserwacyjny. Niestety pojawiło się wówczas trochę więcej chmur i trudno było sfotografować w pełnej okazałości Ararat.

Po kilkunastominutowym odpoczynku trzeba było ruszać w dalszą drogę. Kiedy wróciłem na przystanek autobusowy okazało się, że nic nie jedzie w najbliższym czasie. Ale złapałem stopa, którym dojechałem do granic Erewania. Tam przesiadłem się do marszrutki i wdałem się w rozmowę z kierowcą o imieniu Sasza. W końcu zaproponował, abym już nigdzie nie jechał, tylko udał się do niego w gości. Wieczorem miał zrobić imprezę, na którą miała przyjść fajna i ładna córka sąsiada! Ja jednak podziękowałem i ruszyłem dalej. I znowu miałem problem, nie wiedziałem skąd jedzie marszrutka lub autobus w kierunku Gegard. Odwiedziłem trzy dworce autobusowe, nim zdołałem ustalić jak mam jechać dalej. Przy okazji dowiedziałem się o możliwości powrotu do Tbilisi.

Najpierw trzema marszurtkami jechałem do granicy miasta. Na miejscu okazało się, że po 19-stej nic już nie będzie jechało. Zrobiłem więc zakupy na kolację i poszedłem na autostop. Nadjechał rozwalający się bus, który podwoził ludzi (pobierał opłaty jak marszrutka). Dojechałem nim do Garni, gdzie była świątynia o tej nazwie. Gdy miałem wracać kolega kierowcy zaproponował, że za dodatkowe pieniądze mogą mnie zawieść do Gegard. Jednak ze względu na zbliżający się wieczór wolałem pozostać w osadzie (miasteczku), którą już widziałem, niż jechać w nieznane. Wiedziałem z przewodnika, że nieopodal Garni jest twierdza Hawuc Tar. Postanowiłem tam się udać w pierwszej kolejności. Miejscowi pokazali mi drogę, ale jednocześnie odradzali mi zwiedzanie w tym dniu, ponieważ w jedną stronę jest godzina marszu, a pozostały tylko dwie do zapadnięcia zmroku.

Na obrzeżach miasteczka, u starszej pani, zostawiłem plecak i ruszyłem w góry. Bardzo szybkim tempem szedłem prawie godzinę. Na miejscu zobaczyłem kompletne ruiny twierdzy oraz rozwalający się kościółek. Gdyby nie wspaniałe widoki krajobrazowe oraz ostry treking, wyprawa nie byłaby warta. Wróciłem, odebrałem plecak i ruszyłem do centrum. Robiło się ciemno. W pierwszym napotkanym kiosku postanowiłem uzupełnić napoje. Kupując, zapytałem się sprzedawcy, czy nie wie, gdzie można znaleźć tani nocleg. W odpowiedzi usłyszałem pytanie, czy nie chcę zostać dziś jego gościem! I tak miałem nocleg z prysznicem i zakrapianą kolacją. W trakcie kolacji gospodarz przedstawił swoją synową (dzień wcześniej miała osiemnaste urodziny) i trzytygodniowego wnuka. Martwił się także, że jego niespełna osiemnastoletnia córka nie ma jeszcze narzeczonego. Po kolacji zjedzonej na tarasie przed domem, przeszliśmy do pokoju na „ormiańską” kawę. Gdy kładłem się spać, było już bardzo późno.

Środa, 06.06.2007r.

Obudziłem się po 7-ej, ale wszyscy spali, więc ustawiłem budzik na 08.00. I tak pierwszy wstałem. Zaraz po mnie wstali gospodarze, którzy minie poczęstowali „ormiańską” kawą, do której podali kawałek ciasta i cukierki. Wymieniliśmy jeszcze kilka słów i trzeba było ruszać dalej. Na początek była świątynia Garni. Byłem pierwszą osobą tego dnia, jeszcze kasy były zamknięte, ale zwiedzać można było. Nareszcie było coś innego niż monastyry. Kiedyś do była letnia rezydencja władców oraz miejsce obronne. Z trzech stron otacza ją głęboki wąwóz, w którym płynie rzeka, a zanim wznosi się ładny widok na kolejne wzniesienie. Chwilę pochodziłem w samotności, zanim pojawili się kolejni turyści, którzy mogli zrobić mi pamiątkowe zdjęcie.

Kolejnym etapem mojego zwiedzania był monastyr Gegard. Wyszedłem za miasteczko celem załapania autostopu. Nie zdążyłem zdjąć plecaka, kiedy nadjechał rozwalający się bus. Kierowca stwierdził, że nie jedzie do Gegard, ale kawałek może mnie podwieźć. Bardzo przyjemnie się z nim rozmawiało. Po chwili poinformował mnie, iż alkohol i soki które wiezie (pełna paka) są na dzisiejszą imprezę do sąsiada, który świętuje powrót syna z wojska. Również otrzymałem zaproszenie. Przekonywał mnie, iż na imprezie będzie dziesięć wolnych dziewczyn – Ormianek siedemnasto i osiemnastoletnich, które wg miejscowych są najwierniejszymi żonami na świecie! Po drodze zajechaliśmy zawieźć napoje. Na miejscu kierowca szybko przedstawił mnie gospodarzowi, a ten od razu pobiegł po butelkę. W między czasie zauważyłem świeżo ubitego świniaka. Zostałem przez gospodarza zaproszony do stołu w altance. Wypiłem jeden kieliszek, trochę zjadłem i ruszaliśmy dalej w drogę. Na drogę dostałem lawasz (wygląda jak naleśnik, ale jest znacznie twardszy i je się go zamiast chleba) i ser domowy. Kierowca ciągle mnie namawiał, żebym po zwiedzaniu Garni wrócił do niego, a wieczorem pójdziemy na zabawę. Propozycja byłaby kusząca, ale wieczorem był mecz!

Gdy tylko wysiadłem z busa, nadjechał łaz, którym pojechałem dalej. Jednak ostatnie dwa kilometry musiałem podejść pieszo. Świątynia jest położona w niecce otoczona z trzech stron skalistymi górami. Była to chyba jedna z najładniejszych świątyń, która miała jednocześnie charakter obronny. Jako, że nie było jeszcze południa, a było już gorąco, postanowiłem zrobić sobie w cieniu mały odpoczynek i trochę pooddychać świeżym powietrzem. Zresztą jeżeli chodzi o Armenię to zetknąłem się z dwoma klimatami. Pierwszy był na północy – dużo deszczu, mgieł i temperatury niewiele powyżej 20 stopni. Natomiast Erewań i okolice charakteryzowały się temperaturą około 30 stopni, dużą ilością słońca i lekkim wiaterkiem.

Z Gegard autobusem wróciłem do Erewania. Tam udałem się w kierunku dzielnicy domków jednorodzinnych. Miałem bowiem informację z Internetu, że tam może być tani nocleg. Niestety okazało się, że jest to już dawno nieaktualne. Chodząc tak miedzy domami i pytając się o tanie noclegi dotarłem pod sklep spożywczy, gdzie stały trzy osoby. O noclegu nic nie słyszały, ale stwierdziły, że w kłopocie mnie nie zostawią. Po chwili starszy pan, który był w tej trójce, zaproponował, że ewentualnie u niego mogę zostać na dwie noce. W taki sposób udało mi się dostać nocleg w Erewaniu.

Było wczesne popołudnie, więc postanowiłem szybko zwiedzić jeszcze twierdzę Erebuni, która była usytuowana na obrzeżach miasta. Od mojej bazy wypadowej pojechałem kilka przystanków autobusem, wszedłem na wzniesienie i byłem na miejscu. Niestety z twierdzy nie wiele już pozostało. Ale był ładny widok na cały Erewań. Drogę powrotną częściowo pokonałem pieszo, m.in. po to aby kupić płytę z muzyką ormiańską. Do miejsca noclegowego wróciłem na trzy godziny przed meczem. Akurat była córka gospodarza. Połączyła mnie telefonicznie ze swoją bratanicą Lian, która znała świetnie język polski. Zapytała się o moje plany na następny dzień. Krótko poinformowałem ją o planach na dzień następny, a ona zaproponowała, że przyjedzie po mnie z kolegą z pracy o 10-tej i mnie wszędzie zawiezie. Zgodziłem się od razu. Przebrałem się, zjadłem kolację no i trzeba było wypić coś dla „dezynfekcji”, zgodnie z zaleceniami lekarza. Akurat pojawił się mój gospodarz, więc zapytałem się go, czy nie wypije ze mną „po jednym”. Ten spojrzał się tylko na mnie i powiedział: iż, rozumie, że jesteśmy drudzy na świecie po Rosjanach, ale mam się opanować, ponieważ na dworze jest 30 stopni i słońce mocno świeci!

Na mecz dotarłem autobusem. Przed stadionem był pełny luz – milicji prawie nie było, nawet biletów nam sprawdzili, jak wchodziłem w grupie naszych kibiców! Zanim wszedłem na trybuny, podszedłem do grupki naszych kibiców, aby wymienić się poglądami. Okazało się, że oni ostatnią noc „spędzili” w salce degustacyjnej producenta koniaku Ararat. Byli tam jako goście zaprzyjaźnionego z nimi dyrektora. Dostali na drogę zapas, więc i mnie poczęstowali. Gdy tak staliśmy i rozmawialiśmy, koło nas zatrzymał się autobus, który przywiózł polskich piłkarzy z hotelu. Była więc chwila na zdjęcia i autografy. W końcu poszliśmy na trybuny, gdzie po chwali pojawili się kibice, z którymi byliśmy z Karolem na piwku po meczu w Baku, a w końcu pojawił się Karol. Staliśmy i rozmawialiśmy w przejściu pomiędzy sektorami. Wówczas obok nas przechodził redaktor Szpakowski, więc była kolejna pamiątkowa fotka. Przed rozpoczęciem meczu w naszym sektorze zasiedli polscy piłkarze, którzy nie załapali się do składu meczowego. Mecz przegraliśmy i nie było już wesoło. Po nim poszliśmy w tej samej grupie na piwo i trzeba było wracać do bazy noclegowej. Wówczas to ostatni raz miałem kontakt z Karolem. Następny był dopiero w Polsce.

Czwartek, 07.06.2007r.

W końcu mogłem się spokojnie wyspać. Zgodnie z obietnicą przyjechała po mnie Lian z kolegą i pojechaliśmy najpierw zwiedzać twierdzę Amerd. Droga wiodła cały czas pod górę, z czego jej II część była już w rejonach, gdzie tylko pasterze wypasali swoje owce. Gdy tak jechaliśmy drogą asfaltową wśród wzgórz, pomyślałem sobie, że w ten rejon bez samochodu praktycznie nie ma szans dotrzeć. Nie zauważyłem żadnych marszrutek i autobusów, a samochodów osobowych też było jak na lekarstwo. Na miejscu zobaczyliśmy już bardzo zniszczoną twierdzę i mały kościółek. Trochę pochodziliśmy, wykonałem kilka zdjęć i ruszyłem w dalszą drogę. Po prawie kolejnej godzinie dotarliśmy do Eczmiadzynu, czyli ormiańskiego Watykanu (tylko nieporównywalnie mniejszego). Już od Cezarego słyszałem, że msze ormiańskie są podobne do naszych. A tego dnia było u nas Boże Ciało. Niestety w Armenii w tym dniu nie było chyba żadnego święta. Było natomiast wielu turystów. Zobaczyliśmy więc najstarszą katolicką katedrę w Armenii oraz siedzibę Katolikosa, czyli głowy Kościoła ormiańskiego. Stamtąd ruszyliśmy zobaczyć jeszcze katedrę Zwartnoc, lub jak kto woli pozostałości po kompleksie budynków z VII wieku. No i trzeba było wracać do Erewania. Moi wspaniali przewodnicy nie dali się zaprosić na kawę ani nie pozwolili mi zwrócić chociaż część kosztów wyjazdu. Rozstaliśmy się w samym centrum wymieniając się mailami.

Było przed 15-stą. Poszedłem więc do kafejki internetowej, aby dokonać kolejnego zgrania zdjęć. Przy okazji sprawdziłem w internecie, co słychać w Polsce. Następnie zrobiłem sobie trzy godzinny spacer po centrum Erewania. Dokonałem oczywiście także zakupu koniaku Ararat, żeby mieć coś na pamiątke. Spacer dwa razy przerwał przelotny deszczyk, ale było warto. To były moje ostatnie „wolne” godziny w Armenii. Wieczorem była jeszcze tylko kolacja w restauracji położonej niedaleko dworca kolejowego. Zjadłem ormiański posiłek na pożegnanie, a następnie musiałem się wyspać.

Piątek, 08.06.2007r.

O 6-ej rano była pobudka. Szybkie śniadanie, podziękowanie gospodarzom za gościnę i trzeba było znikać. Miałem prawie półgodziny jazdy marszrutką przez miasto, a o 8-ej była pierwsza marszrutka do Tbilisi. Droga minęła szybko, a na granicy nie było kolejek. Na miejscu byłem wczesnym popołudniem, a na dodatek szczęście mi sprzyjało. Dojechaliśmy bowiem na dworzec autobusowy Ortachala, z którego odchodziły autobusy rejsowe do Stambułu. To był mój pierwszy cel, ustalić dzień wyjazdu i przewoźnika. Jako, że chciałem uaktywnić sobie nową kartę do komórki, a mój termin powrotu był „sztywny”, więc zdecydowałem się na niedzielny powrót. Było pięciu przewodników, którzy w sumie mieli kilkanaście swoich biur. Ceny wyjściowe mieli te same (można było negocjować). Jednak ze względu na to, że nie znam tak naprawdę innego języka poza rosyjskim, chciałem sobie zapewnić w Stambule „płynną” przesiadkę. Niestety wszędzie mówiono mi to, co chciałem usłyszeć. Szybko się jednak zorientowałem, że kłamią. Jedna pani chciała mnie zawieść do granicy rumuńsko – ukraińskiej autobusem rejsowym Stambuł – Zagrzeb! Tylko nikt nie miał w sprzedaży takich biletów. W końcu trzeba było się jednak na coś zdecydować. Wybrałem firmę (IKA Turizm L.T.D.), która obiecywała, że godzinę po tym jak nasz autobus przyjedzie do Stambułu, ich zaprzyjaźniona firma ma autobus do Suczawy. Nie bardzo w to wierzyłem, ale nie było wyboru tym bardziej, że cena spadła do 35 USD.

Gdy miałem już bilet (a właściwie była to rezerwacja), postanowiłem zadzwonić do znajomego z autobusu Nazima, aby go odwiedzić. Niestety pomimo kilku prób, jego telefon był wyłączony. W między czasie zadzwoniłem także do domu, aby się nie martwili. Po rozmowie przeżyłem szok, za 2,5 minuty zapłaciłem równowartość 1 USD. Jako, że nie dodzwoniłem się do Nazima, na I piętrze budynku dworcowego wynająłem łóżko na najbliższą noc. Zostawiłem plecak do przechowania w administracji, a z małym plecakiem ruszałem na kilkugodzinny spacer po Tbilisi.

Na początek był ogród botaniczny, z którego wyszedłem bezpośrednio przed pomnik Nino (Matki Gruzji), a następnie była twierdza Narikała, konny pomnik króla Wachtanga Gorgasała i Świątynia Matki Boskiej Metechskiej, katedra Sioni i kilka innych zabytków. Chodziłem tak do wieczora. Dowiedziałem się także, jak następnego dnia jechać do Kazbegi.

Gdy wróciłem do hotelu, okazało się, że w sali jestem sam. Pani z administracji zasugerowała nawet, abym zamknął się od środka, a w razie czego ona mnie zbudzi. Tak też uczyniłem. Położyłem się wcześnie spać, ponieważ miałem wstawać o świcie. Nie pospałem sobie. W nocy obudziło mnie pukanie i dokwaterowano mi jedną osobę na salę, studenta z Polski! Trochę sobie porozmawialiśmy. Niestety on właśnie przyjechał do Gruzji i miał całkiem inny plany.

Sobota, 09.06.2007r.

Pobudka o 5 rano, szybkie zebranie rzeczy i przejazd marszrutką przez całe Tbilisi na dworzec autobusowy Didube. Tam szok – duży błotnisty plac (w nocy padał deszcz) i nikt nie wie, z którego miejsca mam jakiś pojazd. Tylko taksówkarze ciągle męczą (jak podczas całej podróży), że oni mogą „zawieść”. W końcu znalazłem marszrutkę, ale okazało się, że jedzie za półtorej godziny. Zdążyłem więc na obrzeżach dworca zjeść śniadanie, a następnie jeszcze rozłożyć się na tylnym siedzeniu marszrutki. Gdyby nie grupa hałaśliwych angielskich turystów, marszrutka byłaby pusta (mogłaby nie jechać bez kompletu). Trzy godzinna droga prawie cały czas wiodła pod górę. Pierwsza godzina prowadziła dobrą szeroką drogą. Później droga była coraz gorsza, wąska, same zakręty, tunele, topniejący śnieg na poboczu i same dziury. Aż dziw bierze, że jeszcze rok wcześniej była to międzynarodowa droga łącząca Tbilisi z Władykaukazem, po której jeździły samochody ciężarowe! Po wjechaniu na przełęcz, ostatnie kilka kilometrów droga prowadziła w dół do doliny, w której leżało miasteczko Kazbegi.

Na miejsce dotarłem w południe. Od razu rzuciły się w moim kierunku babcie od kwater i taksówkarze. Ja tylko podziękowałem im, wypytałem się o drogę i ruszyłem pod górę z plecakiem ważącym prawie 25 kg (droga podobna jak do Morskiego Oka, tylko że polna). W trakcie podejścia dogoniłem grupę gimnazjalistów, z którą poszedłem na skróty przez łąkę i las, wybierając bardziej strome podejście. Po drodze doszliśmy do polany, na której leżał śnieg! W czołowej grupce doszedłem do zabytkowego kościółka Tsminda Sameba. Był on w wyjątkowo dobrym stanie. Jednak co mnie najbardziej urzekło to wspaniały widok na górę Kazbek. W dole było miasteczko Kazbegi, na poziomie oczu miałem pas chmur, a ponad nimi był ośnieżony szczyt Kazbeku. Coś wspaniałego. Dobre miejsce na posiłek. Jednak przed zejściem w dół zaczepili mnie opiekunowie gimnazjalistów, którzy poprosili mnie, abym stanął do wspólnego zdjęcia z nimi. Drogę powrotną spędziłem na rozmowie z nauczycielami (młodzież w Gruzji ma problemy z rozmawianiem w języku rosyjskim).

Dotarłem na przystanek autobusowy i znowu miałem utrudnienia transportowe, na marszrutkę miałem czekać ponad godzinę. Postanowiłem ruszyć więc pieszo, próbując złapać stopa. Niestety nic nie jeździło. Udało mi się przejechać tylko parę kilometrów. Zatrzymał się też jeden kierowca, któremu podziękowałem nim zdążyłem wsiąść do samochodu, koleś miał pewnie kilka promili we krwi. W końcu nadjechała marszrutka, na którą nie chciało mi się czekać w Kazbegi i nią się zabrałem w dalszą podróż.

Wysiadłem przy zjeździe do miasteczka Mccheta. Posiliłem się i ruszyłem w kierunku miasta. Po chwili nadjechała marszruta, którą podjechałem kawałek. Jadąc widziałem ruiny miejscowej twierdzy. Na miejscu w pierwszej kolejności dotarłem do cerkwi Samtawro, której istnienie jest związane z początkiem chrześcijaństwa w Gruzji, tj. lata 30 IV wieku. Kawałek dalej, w samym centrum miasta jest jeden z największych zabytków Gruzji – Katedra Sweti Cchoweli. Jest to jedna z największych katedr jakie w życiu widziałem. Robi niesamowite wrażenie. Nie są w stanie oddać tego żadne słowa. Zrobiłem sobie kilka zdjęć i poszedłem do straganiarzy, aby kupić widokówki na pamiątkę. Okazało się, że nie mają nic fajnego, proponowali mi tylko gadżety z drugiej połowy XX wieku, na których było już widoczne piętno czasu!

Zbliżała się 19.45, a ja nie miałem noclegu. Urzekła mnie Mccheta, więc postanowiłem tutaj spędzić ostatnią noc w Gruzji. Miałem informacje, że niedaleko Katedry jest restauracja Cafe Guga i tam u właścicielki można dostać nocleg. Ludzie wskazali mi drogę, więc bez problemu dotarłem na miejsce. Właścicielka nie mogła mnie przenocować, ale zaproponowała, że mogę iść na noc do jej koleżanki, która mieszka kawałek dalej. Zaraz zadzwoniła po nią. Pani była bardzo zadowolona, że ma turystę z Polski. Zostawiłem plecak i z aparatem ruszyłem z zamiarem dotarcia do trzeciego ważnego zabytku Mcchety – Monastyru Dżwari, który jest zlokalizowany na szczycie stromego wzgórza nad miastem. Niestety, nic już tam nie jechało. Ludzie wskazali mi drogę i ruszyłem pieszo. Jednak bardzo szybko zorientowałem się, że ten zabytek pozostanie „niezdobyty”, przynajmniej nie podczas tego wypadu. Postanowiłem więc pójść do Kafe Guga i chociaż się solidnie najeść, szczególnie warzyw i owoców, aby uzupełnić niedobór witaminek.

Poprosiłem właścicielkę, aby podała mi tradycyjne, gruzińskie jedzenie. Otrzymałem zaprawiane bakłażany, sałatkę z pomidorów i ogórków oraz chleb. Problem był z piciem – pani twierdziła, że do takiego dania Gruzin wypija litr domowego wina. Ja jednak stwierdziłem, że 0,5l mi w zupełności wystarczy. Wino mi zostało podane w glinianym dzbanku, a piłem z 100 ml szklaneczki (stakana). Byłem już ostatnim klientem, więc właścicielka się pożegnała i poprosiła, abym przy wyjściu zapłacił jej mężowi, który akurat się pojawił. Tak też uczyniłem. Gruzin sprzedał mi także butelkę domowego wina na drogę. Zagadnął mnie także, czemu o 21.30 wychodzę do domu, a nie siedzę przy winku. Odpowiedziałem mu, że nie lubię sam siedzieć. No i się zaczęło. Gieorgij, tak miał na imię, wyciągnął żonie jedzenie z lodówek oraz konkretny dzban wina. Ach, pojadłem sobie gruzińskiego jedzenia za wszystkie czasy! No i to wino, gospodarz polewał w takim tempie, że aż czarno robiło się przed oczami. Następnie pojawił się kolejny dzban wina. Oj, byśmy tam posiedzieli i pogadali do rana. Na szczęście właścicielka czuwała nad nami i w odpowiednim czasie dała znać Gieorgijowi, że czas skończyć. Niestety było ciemno i nie byłem wstanie odnaleźć mojej kwatery. Właściciele lokalu zadzwonili po osobę, u której miałem zamówiony nocleg. Biedaczka myślała, że pobłądziłem w lesie (podobno są w nim wilki i węże).

Niedziela, 10.06.2007r.

Wstałem jak nowo narodzony. Byłem wyspany i o dziwo nie było żadnych oznak nocnego „posiedzenia”. Zjadłem śniadanie i poszedłem kupić gruzińskie winko na prezent do Polski. Wchodzę do najbliższego sklepu, a tam Gieorgij opowiada znajomym nasz wczorajszy wieczór! Chwilę sobie jeszcze porozmawialiśmy, Georgij poradził mi, jakie wino mam kupić. Chciałem kupić także cukierki gruzińskie, ale wszyscy zdecydowanie mi odradzili, twierdząc że nie są najlepsze. Pożegnałem się z Gieorgijem i wróciłem na kwaterę, aby się szybko spakować. Właścicielka żegnając się zapraszała, abym jeszcze w przyszłości ją odwiedził. Marszrytką dojechałem do dworca Didube, a stamtąd kolejną na Ortachala. Przez całą drogę towarzyszył mi pewien Gruzin, który przedstawił się jako artysta. Opowiadał dużo o gruzińskiej polityce, sam dużo wypytywał się o Unię Europejską i NATO (zresztą o to w Gruzji dużo osób się pytało).

Dotarłem na dworzec jakieś 45 minut przed odjazdem autobusu. Nie chciało mi się jednak nigdzie chodzić, Gruzja żegnała mnie „łzami”. Autobus ruszył punktualnie. Byłem jedynym turystą, a miejsce miałem wśród Gruzinów. Jedynie z boku siedziała jedna pani z Armenii, która jechała także z nami ze Stambułu. W autobusie nie działała klimatyzacja. Jednakże ze względu na deszcz i nie najwyższą temperaturę na zewnątrz można było wytrzymać. Do granicy jechaliśmy prawie 7 godzin, z jednym tylko przystankiem. Żal było wracać, byłem bez humoru. Przekroczenie granicy zajęło nam 2 godziny. Jakież moje zdziwienie było po przekroczeniu, gdy dowiedziałem się, że nie ma kantoru. Kawałek dalej znalazłem tylko sklep spożywczy, w którym po „bandyckim kursie” wymieniłem ostatnie lari na liry.

Od przejścia granicznego mieliśmy typowe lato, pomimo iż był wieczór, było ciepło. Od razu w autokarze zrobiło się duszno i gorąco. Po dwóch godzinach jazdy, kiedy zaczęło się robić ciemno, zjechaliśmy na postój. Tam nas wysadzono z autokarów, a kierowcy pojechali naprawiać klimatyzację. Nie było ich prawie 1,5 godziny, ale udało im się naprawić. Ruszyliśmy w dalszą drogę. To była dla mnie ciężka noc. Solidnie się wyspałem poprzedniej, więc tej nocy nie mogłem spać. W końcu jednak trochę się zdrzemnąłem.

Poniedziałek, 11.06.2007r.

Gdy się przebudziłem, świtało. Wszyscy spali. Jako, że koło kierowcy nie było nikogo (tylko tam można było palić), postanowiłem pójść do niego i zasiąść na miejscu pilota. Chyba czuwał ktoś nade mną. Kierowca właśnie zasypiał i tracił tor jazdy! Zagadnąłem go i pomogło. Chciałem z nim porozmawiać, ale chyba nie znał żadnego języka oprócz tureckiego. Jednak chciałem go „pomęczyć” rosyjskim, aby go zdenerwować (lubił sobie pogadać, a mnie nie rozumiał) i ostatecznie pozbawić go ochoty na spanie. Po jakimś czasie zaczęły podchodzić kolejne osoby i rozmawiać z kierowcą, więc było już w porządku. Widok nie był za ciekawy, wyglądało jakbyśmy jechali prawie przez pustynię. Tylko sporadycznie widać było zieloną roślinność. Droga odbywała się wg stałego schematu – 3 godziny jazdy, 30 minut postoju i tak do Stambułu, do którego dotarliśmy około 15.30.

Na miejscu nikt z pracowników mojego przewoźnika nie chciał rozmawiać. Nie mieli żadnego połączenia. Od miejscowych usłyszałem, że to aferzyści. Do Suczawy nic nie jechało. Znalazłem jednak autobus do Jassy, miasta położonego niedaleko granicy rumuńsko – mołdawskiej. Pracownicy przewoźnika pokazując mapę twierdzili, że to tylko 50 km od Suczawy. Ja jednak patrząc na mapę, wiedziałem jednak, że to będzie znacznie więcej. Jednak potargowałem się z nimi o cenę i ostatecznie pojechałem. Zresztą autobus ruszył, jak tylko do niego wsiadłem. W środku pełno dużych bagaży – to Rumunii (głównie kobiety) wracali z towarem zakupionym w Stambule. Próbowałem z jedną z nich rozmawiać po rosyjsku, ale okazało się, że po pięciu zdaniach wyczerpał się jej zasób możliwości. Rozumieli tylko po angielsku i francusku. Rad nie rad musiałem sobie radzić. Na szczęście okazało się, że trzeci kierowca znał rosyjski. Miał na imię Sasza. Więc z nim mogłem się komunikować.

O 19.00 przekroczyliśmy granicę turecko – bułgarską, gdzie wszyscy oprócz mnie robili intensywne zakupy w sklepach wolnocłowych. W trakcie jazdy po Bułgarii odbył się konkurs dla pasażerów. Wylosowano czterech z nich, którym następnie kazano tańczyć przy „ryczącej” muzyce. Następnie każdy z nich dostał po nagrodzie, np. butelce szampana. Po północy przekroczyliśmy granicę bułgarsko – rumuńską. Wówczas chyba udało mi się chwilkę zdrzemnąć.

Wtorek, 12.06.2007r.

Gdy się ocknąłem, zbliżaliśmy się do Bukaresztu, gdzie wysiadło 2/3 pasażerów. Później już tylko jechaliśmy i jechaliśmy. W Jassy byliśmy ok. 10.00. Tam Sasza wskazał mi drogę na przystanek marszrutek, skąd jechała do Suczawy. Tak jak przypuszczałem w Stambule, Turcy mocno naciągali te 50 km. Marszrutka jechała prawie 2,5 godziny. W Suczawie najbliższa marszrutka do Siretu była za kolejne 2,5 godziny. Nie miałem ochoty czekać. Ruszyłem na pieszo na granice miasta, aby tam złapać autostop. Okazało się to stosunkowo proste. Spotkałem człowieka, który jechał do przejścia granicznego i za „drobny” datek podwoził każdego (mi nic nie powiedział jak wsiadałem). Podwiózł mnie na miejsce, a ja mu w podziękowaniu dałem jakieś drobne gadżety. Nie był zachwycony, ale nic nie powiedział.

Przez przejście nie przepuszczono mnie pieszo, ale strażniczka sama zatrzymała ukraińskie małżeństwo, aby mnie przewiozło. Jednak na granicy, rumuńscy pogranicznicy nie chcieli mnie puścić. Chodziło o to, że miałem w paszporcie pieczątki bułgarskie i rumuńską wjazdową, a oni twierdzili, że obywatelom Unii Europejskiej nie stawia się pieczątek na przejściach granicznych w Unii Europejskiej! Musiałem pokazać legitymację studencką i długo się tłumaczyć, że sam o nie poprosiłem na pamiątkę. Co chwilę całą grupą znikali w budynku, by po chwili wyjść i zadawać kolejne pytanie. Trwało to może z pół godziny. Ale w końcu mnie przepuścili. Ukraińcy za przejściem zażądali ode mnie 2 USD za stracony czas! Materialiści.

Chwilę później nadjechał rumuński strażak, który jechał na zakupy do Czerniowców. Był mieszkańcem Siretu, ale świetnie znał język polski. Podwiózł mnie na dworzec autobusowy. Nic jednak nie jechało do Polski i w tamtym kierunku. Trzeba było iść na pociąg. Mimo że to spory kawałek drogi, a mój plecak ważył jakieś 25 kg, poszedłem pieszo. Po drodze zaszedłem na spóźniony obiad, który tam kosztuje grosze. W końcu dotarłem na dworzec kolejowy, gdzie okazało się, że mam dwie godziny do odjazdu pociągu do Lwowa. Kupiłem więc bilet (znowu podrożały) i wybrałem się na ostatni spacer po Czerniowcach. Pociąg był podstawiony już wcześniej, więc zdążyłem zjeść kolację, nim ruszył. Gdy tylko skończyła się „sanitarna zona”, poszedłem się wykąpać w zlewie w toalecie. Po ponad dwóch dobach od kąpieli w Mcchecie to i tak był luksus. Pociąg wyjechał o 20.30 i miał jechać do rana. Jako że jechałem w swojej części plackarty z niezbyt rozmowną studentką, bardzo szybko zasnąłem.

Środa, 13.06.2007r.

Budzik obudził mnie o 07.00 rano. Miałem godzinę do planowego przyjazdu do Lwowa. Jako że w ukraińskich nikt nie otwiera okien, w nocy się zdążyłem mocno spocić. Poszedłem zaliczyć kolejną kąpiel, a następnie zjadłem śniadanie. Pociąg spóźnił się 15 min. Jechał prawie 12 godzin odcinek nie dużo dłuższy niż Gdynia – Warszawa! Na marszruktę musiałem poczekać ponad godzinę. Kupiłem sobie piwko i zamierzałem usiąść. Całkiem przypadkiem zauważyłem polskie małżeństwo, które właśnie jechało na Krym. Rozmawialiśmy do mojej marszrutki, interesował ich mój wyjazd oraz opinie o Krymie, na którym byłem rok wcześniej. Marszrutką bez problemów dotarłem do przejścia w Medyce. Nie było kolejki po stronie ukraińskiej, a po naszej tłum, podobno mieli strajk włoski. Zagadałem z pogranicznikiem (student, spieszę się na pociąg do Gdańska, itd.). Puścili bez kolejki. Z granicy udałem się autobusem do Przemyśla, a tam biegiem do kasy biletowej, no i znowu porażka. Pani w kasie nie wystarczyło 7 minut na wystawienie biletu, ponieważ nie mogła ustalić trasy pociągu. Postanowiłem więc kupić bilet do Krakowa, bo wiedziałem że stamtąd mam pociąg nocny do Gdańska. Ale kasjerka poinformowała mnie, że jest remont torów i nie ma bezpośredniego połączenia, i w Krakowie będę miał niecałe dwie godziny do odjazdu następnego pociągu! Postanowiłem więc kupić bilet do Warszawy i tam przesiąść się na pociąg do Gdańska. Z tym nie było już problemu.

Miałem do odjazdu pociągu prawie dwie godziny. Poszedłem na krótki spacer, kupiłem trochę jedzenia i zjadłem obiad. Wsiadając do pociągu stwierdziłem, że warto by było jechać z kimś, tak aby można było bezpiecznie ewentualnie się zdrzemnąć. Udało się, trafiłem do dwóch pań (matka i córka) jadących również do Warszawy. Przegadaliśmy całe 7,5 godziny jazdy. W Warszawie znowu przymusowy postój. Poczytałem sobie gazetę kupioną jeszcze w Przemyślu, zjadłem kolację.

Ze wcześniejszych podróży nocny pociąg w kierunku Gdańska nie ciekawie wspominam (dużo złodziei i innych dziwnych typów). Jakież było moje zdziwienie na dworcu, gdy zapowiedziano pociąg bezpośredni na trasie Kraków – Kołobrzeg. W duchu tylko „pozdrowiłem” panią z Przemyśla. Remont był, ale za Gdańskiem. Zdobyłem miejsce siedzące, co w tym pociągu nie często się zdarza. Trafili mi się stosunkowo rozmowni pasażerowie, a dwie panie przegadały całą noc. Miałem 4 godziny jazdy, ale nie zamierzałem zmrużyć oka. To trochę ryzykowne. A jednak.

Czwartek, 14.06.2007r.

Zdrzemnąłem się kilka minut. Resztę jakoś wytrzymałem. Zgodnie z planem, po 4-tej byłem w Malborku. Niestety na pierwszy autobus musiałem trochę poczekać, ale się doczekałem. Nawet jechał znajomy kierowca (jechaliśmy tylko we dwóch). Później miałem jeszcze 2,5 km „z buta” i przed 6-stą rano byłem w domu. Tak się zakończyła moja 22 dniowa przygoda. Jak to szybko minęło.