Republika Naddniestrzańska – państwo, którego nie ma

 

Rok 2017 od samego początku był dla mnie podobny do pogody – dużo deszczowych dni a pomiędzy nimi pojedyncze dni pięknego słońca. Momentami ciężko było mi się zebrać, chociaż były także miłe momenty, jak choćby ukazanie się już trzeciej mojej książki „Rowerem po Europie” czy też wypad na Wyspy Owcze. Tam też uświadomiłem sobie, że jedynym „rodzynkiem” w Europie, gdzie jeszcze nie byłem (nie licząc zimnego Spitsbergenu) jest Republika Nadniestrzańska, czyli państwo, którego nie ma żadnej mapie świata, nikt go nie uznaje a ma swoje władze, wojsko i policję, flagę i hymn, walutę oraz system płatniczy! A przede wszystkim we wszystkich informacjach, do jakich dotarłem, jest przedstawiana jako skansen byłego ZSRR. No i w przypadku pobytu powyżej 10 godzin należy zameldować się na specjalnym posterunku policji OVIR, przedstawiając rachunek z hotelu! Z różnych przyczyn szybko okazało się, że jedyny dogodny termin wyjazdu dla mnie będzie po 25 sierpnia. Wówczas okazało się, że, że Legia Warszawa w IV rundzie eliminacji do Ligi Europy wylosowała Sheriff Tiraspol. A już od końca czerwca intensywnie myślałem o tym, aby pojechać na jakiś mecz wyjazdowy polskiej drużyny w europejskich pucharach. A teraz mam dwa w jednym – Republika Nadniestrzańska i mecz w pucharach a powrót szosą transforgarską. Wystarczyło tylko o dzień przyspieszyć wyjazd.

Podobnie jak w ubiegłym roku, do pracy pojechałem spakowany, aby bezpośrednio po niej autobusem udać się do Rzeszowa, a stamtąd pociągiem do Przemyśla. Dalej popedałowałem do Medyki, gdzie przekroczyłem granicę. Chciałem stamtąd znaleźć autostop do Odessy lub chociaż do Lwowa. Przez trzy godziny nie udało się, natomiast otrzymałem propozycję, abym jakiś samochód przeprowadził przez granicę to „dobrze zarobię”. Przemyt mnie nie interesuje, więc na rowerze udałem się do Lwowa. Tam okazało się, że na dwa dni do przodu są sprzedane bilety na autobusy i pociągi do Odessy (a mecz już jutro), a zostały raptem 3 miejsca na autobus do Kiszyniowa. I tak z grupką kiboli całą noc jadę autobusem. W mołdawskiej stolicy byłem 10 lat temu i nie zachwyciła, więc w czwartkowy poranek od razu ruszam do Tyraspolu. Po 60 km granica – po stronie Mołdawskiej tylko posterunek milicyjny a po Republiki Nadniestrzańskiej – tradycyjna kontrola graniczna, ale kultura jak nigdzie na świecie! A po dwóch zdaniach uprzejma strażniczka pyta się, czy wystarczą mi 24h, bo ona może mi na taki okres wystawić kartę migracyjną, która zwalnia z obowiązku meldunkowego!

Nadniestrze niczym specjalnie się nie wyróżnia – wygląda jak inne miasta ZSRR, a może nawet mniej się w nim zmieniło niż w innych krajach. Trochę wygląda jak skansen ZSRR z tym, że rolę hegemona pełni tutaj koncern Sheriff, który jest tutaj właścicielem praktycznie wszystkiego – stacje benzynowe, sklepy, supermarkety, kina, restauracje, klub piłkarski! No i jest restauracja „MAFIA”, która znajduje się niedaleko pałacu „SOWIETÓW” i pomnika Lenina! Sam mecz zakończył się bezbramkowym remisem (bilet kupiłem w automacie w supermarkecie) i Legia odpadła z rozgrywek. A po spędzonej nocy w hotelu (pokój za 50 zł) w drodze powrotnej do Mołdawii, prowadzony przez miejscowego rowerzystę Aleksieja, zatrzymuję się w miasteczku Bendery, aby zwiedzić wspaniały zamek. Oczywiście przed opuszczeniem Nadniestrza kupuję najbardziej znany tutejszy produkt – koniak Kvint.

W Mołdawii zajadam się arbuzami do granic możliwości – wystarczy, że zatrzymam się koło straganu z arbuzami (a są praktycznie wszędzie) już mnie częstują albo próbują od razu dać cały na drogę! Nie chce mi się jechać przez Kiszyniów, więc omijam go i po drodze zajeżdżam do historycznej winiarni Mileştii Mici – wspaniałe miejsce. Stamtąd również nadkładam kilka kilometrów, aby dotrzeć do bardzo ładnej besarabskiej wioski Căpriana, podobnie jak imponujący, znajdujący się za nią Monaster Căpriana (zespół klasztorny z XV wieku z czasów Hospodrastwa Mołdawskiego). Kiedy go opuszczałem przed zmierzchem zapytałem przechodzącego mnicha o sklep spożywczy – a on spojrzał na mnie oraz na rower i stwierdził, że dzisiaj tutaj zostanę i będę gościem klasztoru!

Następnego dnia po raz pierwszy uczestniczyłem w nabożeństwie w obrządku wschodnim. W drodze do Rumunii zajeżdżam jeszcze do Monasteru Hâncu. Już z daleka były widoczne jaskrawożółte ściany kompleksu, którego początki sięgają 1672 roku, a wczasach komunizmu było tutaj sanatorium dla zamożniejszych działaczy partyjnych.

Po przekroczeniu granicy od razu organizuję autostop do Piteşti (ok. 140 km na północny zachód od Bukaresztu). To tutaj zaczyna się legendarna szosa transforgarska (droga DN7C zwana także trasą transforgarską), czyli droga przez najwyższe pasmo górskie rumuńskich Karpat, którą w latach 70-tych zbudowały wojska Nicolae Ceaușescu przy użyciu takiej ilości dynamitu, że wystarczyłoby na wysadzenie połowy Rumunii! Oficjalnie droga łączy Piteşti na Wołoszczyźnie z Sybinem w Siedmiogrodzie – ok. 154 km. Ale tak naprawdę góry rozpoczynają się 30 km dalej i kończą ok. 30 km wcześniej. Jeszcze przed rozpoczęciem właściwego podjazdu jest bardzo ładne miasteczko Curtea de Argeş a kawałek za nim ruiny zamku Poienari, historycznej twierdzy Vlada Tepeşa (Włada Palownika), który jest pierwowzorem hrabiego Draculi!

Bezpośrednio za zamkiem jest 6 km podjazd na 5-6%, który kończy się przejazdem przez 160 m wysoką zaporę na rzece Ardżesz, która tworzy wspaniałe jezioro Vidaru. Stamtąd jest kilkadziesiąt kilometrów pofałdowanej drogi, nie zbyt trudnej jak na góry, ale za to bardzo malowniczej.

Dopiero na 25 km przed szczytem rozpoczął się właściwy podjazd, kiedy do pokonania było jeszcze ponad 1200 m przewyższenia. Tam też najpierw rodacy zapraszają mnie na swój biwak na kawę, a później przez 7 km podjeżdżam wspólnie z Bartoszem z Warszawy. Ale na ostatnie 12 km zostaję już sam, ze swoimi słabościami, które dokuczały mi pomiędzy 10 a 5 km przed szczytem. Im bliżej przełęczy tym staje się coraz łatwiej, a ostatni kilometr był już prawie płaski, z czego 880 metrów było najdłuższym tunelem w Rumunii.

Na miejscu zastałem potężną mgłę i niesamowity chłód oraz stragany, wokół których kręciło się mnóstwo ludzi. Nie znalazłem natomiast pamiątkowej tablicy z informacją, że jestem na przełęczy szosy transforgarskiej na wysokości 2034 m.n.p.m. Wykonuję pamiątkowe zdjęcia, zamieniam kilka zdań z Rumunem, który wjechał na rowerze od północnej strony i szukam trochę przestrzeni nad bardzo ładnym jeziorem Bâlea. Ledwo zdążyłem zjeść i lunęło, a wobec zbliżającego się wieczoru nie zważam na nic, tylko rozpoczynam zjazd. Przez 5 km lało i była taka mgła, że nie wyprzedził mnie żaden samochód! Ale na dole czekał na mnie ciepły wieczór a na noc przygarnęła mnie wielopokoleniowa cygańska rodzina!

Przed sobą mam ostatnie dni wyjazdu, więc teraz jadę dłuższe dystanse (przez pierwsze dni nie przekraczałem 100 km), ale też dużo zwiedzam. Szczególnie do gustu przypadają mi miasta Siedmiogrodu – Sybin, Alba Iulia, Kluż Napoka. I jeśli do nich dodać Curtea de Argeş i rewelacyjne widoki szosy transforgarskiej to rozumiem, dlaczego niektórzy wracają do Rumunii po kilka razy!

Po drodze, do przepięknej starówki w Koszycach, zatrzymuję się na chwilę w Debreczynie oraz wstępuję na symboliczną lampkę wina do Tokaju.

Następnie przez Bardejow (bardzo ładne Stare Miasto, które jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO) wjeżdżam w Muszynce do Polski. Kiedy z domu otrzymuję informacje, że na Północy jest zimno i pada, cały czas jadę przez góry i opalam się w przepięknym słońcu. Przez Tylicz, Krzyżową, Nowy Sącz, Limanowę, Jodłownik (wspaniały drewniany kościół) docieram do Opactwa Cystersów w Szczyrzycu, gdzie jest pochowany mój wujek, Brat Marek. Tutaj tak naprawdę kończy się moja wakacyjna przygoda, to tutaj oglądałem przegrany mecz Polski z Danią 0:4.

Następnego dnia przychodzi załamanie pogody i tylko docieram do Krakowa, skąd pociągiem już jadę do Gdańska. Tutaj mam raptem 5 km do domu. Ale po 2 km złapałem pierwszą gumę, a 300 m dalej kolejną. Na szczęście pojawiają się rowerzyści, którzy sprezentowali mi dętkę i pomogli naprawić koło.

W 12 dni pokonałem prawie 1315 km. I teraz już rozumiem, dlaczego ludzie po kilka razy wracają do Rumunii i zachwalają piękno Słowacji. A do tego przyjaźnie nastawieni Ukraińcy, Mołdawianie i Węgrzy. Oby było więcej możliwości do takich wypadów, bo pomysły już są…

dodaj komentarz