Wyspy Owcze, czyli gdzieś na końcu Europy
Gdzieś na Północy Europy jest archipelag kilkunastu wysp nazywany Wyspami Owczymi. Można do nich dotrzeć promem płynącym z Danii na Islandię lub samolotem z przesiadką z kilku miast w Europie liniami lotniczymi Atlantic Airways. My decydujemy się na poranny lot z Gdańska do Edynburga, a stamtąd do Sorvagur na wyspie Vagar (jedyne lotnisko na Wyspach, 4-5 lotów dziennie, z czego 2-3 do Kopenhagi). Na miejscu jesteśmy późnym popołudniem 20 kwietnia 2017 roku – u nas już była piękna wiosna, ale na Wyspach przywitało nas 4°C oraz wiał silny wiatr (w Polsce mamy co najwyżej wiaterki!) i co chwilę pojawiały się krótkie opady deszczu. Ponieważ był to wypad niskobudżetowy, postanawiamy przemieszczać się po wyspach autostopem a płacić jedynie za promy pomiędzy nimi.
Lotnisko bardzo małe ale prawie nowe. Przed budynkiem niewielki parking i ledwo zdążyliśmy go minąć od razu udaje się nam zatrzymać samochód. Z sympatycznym Johnem (od razu przedstawił się) po 40-stce pokonaliśmy ok. 5 km do naszego pierwszego noclegu w Miðvágur, a przy okazji zachęca do odwiedzin pobliskiej restauracji. Nasz apartament to jeden z pokoi w domku jednorodzinnym, w którym starsza Pani wynajmowała wolne pokoje. Po przerwie na ciepłą herbatę i kanapki, ruszamy na spacer. Nie udaje się nam złapać autostopu i ok. 3 km pokonujemy pieszo do miasteczka Sandavagur, gdzie nad zatoką obok pięknego boiska ze sztuczną nawierzchnią był piękny, mały, drewniany kościół ewangelicki. Udało się nam wejść tylko dlatego, że pastor coś przygotowywał do nabożeństwa. A przy okazji opowiedział nam trochę o świątyni, w której znajduje się kamień pamiętający początki religii katolickiej na Wyspach Owczych. Stamtąd poszliśmy na wzgórza za miasteczko. Nawet chcieliśmy wejść na najwyższy szczyt, ale w pewnym momencie zerwał się tak silny wiatr, że mieliśmy duży problem z ustaniem na nogach! Zdecydowaliśmy się na bezpieczny odwrót i na małe piwo Faorskie w polecanej restauracji. Przypadło do gustu, ale cena zdecydowanie odstraszyła od kolejnego – prawie 20 zł za butelkę 0,5l.
Następny dzień rozpoczynamy od podróży do Vestmanna (zamiast przeprawy promowej mamy kilkukilometrowy tunel), gdzie największą atrakcją turystyczną są klify. Niestety, z brzegu nie udało się nam ich zobaczyć, a poza sezonem nie ma rejsów, a nawet informacja turystyczna była nieczynna. Pozostał nam spacer po urokliwym miasteczku, które wyglądało jak nowe. Kiedy zwróciliśmy na to uwagę jednemu z podwożących nas kierowców roześmiał się i stwierdził, że na Wyspach Owczych każdy swoją zagrodę maluje co dwa lata. Z Vestmanna kierujemy się na północ stołecznej wyspy (Stremoy). Okazuje się, że to nie takie proste – co prawda na dwa samochody (drugi podwożący był posłem do miejscowego parlamentu) docieramy do ostatniego skrzyżowania, skąd pozostało nam raptem 11 km do Saksun. Ale to była lokalna droga i poza sezonem jeździli tutaj tylko miejscowi farmerzy, których było tutaj jak na lekarstwo. I tak przeszliśmy prawie 8 km pod huraganowy wiatr, za nim zatrzymał się miejscowy rolnik. Hoduje owce podobnie jak jego ojciec i dziadek. Obecnie w 11 stadach ma 700 dorosłych owiec! Pokazał nam wioskę Saksun, w której wszystkie dachy są poryte warstwą ziemi i porośnięte trawą. A nie opodal była wspaniała laguna Pollurin a za nią zatoka bardzo wietrzna nad oceanem.
Z powrotem, po 2 km marszu w śnieżycy, zabiera nas turysta z Portugalii. Zabiera nas aż do samej stolicy Torshvan, gdzie nieopodal obwodnicy mamy kolejny nocleg. Wypijamy gorącą herbatę i ruszamy zwiedzać stolicę. Miasto małe (ok. 12 tys. mieszkańców), ale interesujące, szczególnie twierdza, port i stare miasto. Przy okazji potwierdza się informacja, że na Wyspach Owczych trudno o alkohol i jest bardzo drogi. Byliśmy w kilku sklepach i w raptem jednym znaleźliśmy miejscowe piwo 2,7% w butelkach 0,33l po 11 koron duńskich (faorskich – mają tutaj swoją walutę – kurs równy koronie duńskiej), czyli 6,30 zł! Sikacz! W drodze powrotnej zachodzimy również na pizzę – duża za 70 koron, czyli 40 zł! Drogo tutaj dla nas, ale zważywszy, że zdecydowana większość miejscowych posiada samochody z najwyższej półki i to do 5 lat, więc dla nich zapewne są to normalne ceny.
Trzeci i ostatni dzień zaczynamy od wyprawy do Kirjubour. Autostop mamy od razu, ale ostatnie 2 km musimy podejść pieszo. Ale co to skoro świeci słońce i wieje tylko jak w Polsce. Kirjubour to średniowieczna duchowa stolica, w której można obecnie zobaczyć kościół św. Olafa z XII wieku i ruiny gotyckiej katedry św. Magnusa. Atrakcyjnie położona okolica a przerwę na kanapki robimy sobie w dużej poczekalni autobusowej, w której z czystości aż podłoga lśniła! Mamy sporo czasu, więc postanawiamy przejść się dwa kilometry do Gamlarӕtt i popłynąć promem na wyspę Sandoy. Na promie zauważamy ulotkę polecającą skansen w miasteczku Sandur. Za raz za promem zabiera nas kobieta jadąca ze swoją roczną pociechą w odwiedziny do rodziców. Na miejscu okazuje się, że skansen jest zamknięty, ale miasteczko samo w sobie przypada nam do gustu. A przy okazji kupujemy w sklepie kartki i znaczki, więc możemy wysłać pocztówki.
Dajemy sobie dwie godziny na pobyt i godzinę na powrót. Ale tym razem z autostopem było kiepsko – przeszliśmy ok. 2 km i w tym czasie minęło nas kilkanaście samochodów, a nikt się nie zatrzymał. Aż nadjechała kobieta ze swoją małą pociechą i zabrała nas na prom w Skopun. Tutaj mieliśmy jeszcze kilkanaście minut czasu do 25 min. rejsu powrotnego na wyspę Streymoy. Przy zejściu z promu od razu zatrzymujemy dwóch młodych piłkarzy, którzy podwożą nas aż za Torshavn, skąd od razu mamy transport do tunelu łączącego z wyspą Vagar. Stąd zabiera nas kobieta ok. 50-tki z nastoletnią córką, która była już turystycznie w Krakowie i Warszawie. Kiedy już zbliżaliśmy się do miasteczka Sandavagur, gdzie mieszkała, zapytała się, czy widzieliśmy klify i skały Drangarnir. Nie wiele zastanawiając dzwoni do męża i mówi z jakiego powodu będzie później w domu i nadkłada ponad 20 km, aby pokazać nam wspaniały widok – te skały nad którymi było delikatna tęcza pozostaną na długo w mojej pamięci! A na koniec wysadza nas przed drzwiami hotelu i pokazuje, którędy mamy skrócić sobie drogę na lotnisko – raptem 150 metrów stąd. Po tradycyjnej herbatce idziemy na rekonesans na lotnisko. Przeglądając na nim materiały promocyjne na jednym ze zdjęć zauważyliśmy Johna, który zabrał nas stąd po przylocie – okazuje się, że jest rzecznikiem prasowym tutejszego portu lotniczego! Na koniec dnia tradycyjnie idziemy na miejscowe piwo do hotelowej restauracji, które nam bardzo smakuje (5%). Zamawiamy duże, a Pani przynosi 0,33l (małe to 0,25l). Za dwa piwa płacimy 80 koron, czyli prawie 46 zł – to najdroższe moje piwo!
Jedząc 1,5h przed odlotem śniadanie w hotelowej restauracji obserwujemy jak obsługa lotniskowa objeżdża pas startowy sprawdzając czy owce nie wdarły się na pas startowy! A jest tu naprawdę mnóstwo (więcej niż ludzi) i są naprawdę wszędzie, a szczególnie ich odchody, które nawet w centrum stolicy były na chodnikach! Większość Faorczyków mieszka w domkach jednorodzinnych i każdy ma przynajmniej jedną owcę, która mu wygryza trawnik zastępując tym samym kosiarkę do trawy! A wielu z Faorczyków zajmuje się rybołówstwem. Wzdłuż brzegów wysp co kawałek widać na wodzie duże metalowe kręgi, od których w głąb odchodzi gęsta siatka – to kosze do hodowli ryb. A do tego wszędzie pełno kutrów rybackich.
Na lotnisku jesteśmy 45 min. przed odlotem i jest cicho i spokojnie. Dopiero na 30 min. na dobre rozpoczęła się kontrola bagażu, a na 10 min. przed odlotem zaczęto wpuszczać na pokład samolotu. W Kopenhadze lądujemy przed południem i mamy prawie 11 godzin do lotu do Gdańska. Mamy dużo czasu na zwiedzanie (Christiania, Pałac Królewski, budynki rządowe, kościoły, itd.). A przy okazji okazało się, że nikt nie chce przyjmować koron faorskich, które mają ten sam kurs co korony duńskie, a Wyspy Owcze są terytorium zależnym od Danii! Ostatecznie udaje się je wymienić w kantorze z prowizją za usługę. O 23.00 mamy nasz ostatni lot i 55 min. później jesteśmy ponownie w Gdańsku. Tak kończy się czterodniowa przygoda, ale są już pomysły na kolejne…