Tour of Britian

 

Tour of Britian, czyli pomysł na kolejne wakacje. Od 2014 roku staram się wakacje spędzać w miejscach, w których jeszcze nie byłem w Europie. Tym razem padł wybór na Wielką Brytanię i należące do Szkocji Szetlandy, na które najtaniej można dostać się promem z Aberdeen, które jest oddalone raptem 200 km od Edynburga, stolicy Szkocji.

 

Ponieważ pracuję, miałem raptem 17–18 dni do dyspozycji. Postanowiłem tradycyjnie pojechać z rowerem i wspierać się podwózkami. Dzięki przyjaciołom poznaję Pana Zbigniewa, z którym ruszam TIRem w czwartkowy wieczór (25 sierpnia) spod Wrocławia. W sobotnie popołudnie wjeżdżamy na prom, gdzie poznaję Piotra, z którym jadę do portu w Cairnrayn. On popłynął do Irlandii Północnej, a ja po nie przespanej nocy o 5 rano wsiadam na rower i ruszam w kierunku Glasgow. Na początek 10 km pod górę, ale później był zjazd i dalej stosunkowo płasko. Szkocja przypadła mi do gustu i łatwo udało mi się dojechać w niedzielny poranek do Ayr pomimo, że z powodu wypadku nie jeździłem na rowerze w lipcu, a w sierpniu raptem miałem kilka krótkich przejażdżek. Niestety, dalej nie było już miło. Pojawił się przeciwny wiatr oraz coraz mocniej odczuwałem skutki braku snu. Na dodatek musiałem nadłożyć sporo kilometrów pofałdowanymi drogami, aby ominąć prowadzące do Glasgow drogi ekspresowe (nie było zakazu jazdy nimi, ale jazda dwupasmówką bez pobocza nie była rozsądnym rozwiązaniem). Tempo jazdy mocno spadło, więc bez wahania zadzwoniłem do mieszkającego ok. 60 km za Glasgow kuzyna, Krzysztofa Kapłon, aby po mnie wyjechał do Glasgow. Dzięki temu miałem czas na zobaczenie Centrum miasta, a ok. 16.30 byliśmy już na miejscu w Alloa. Tam już czekała Lucyna z pociechami – Kornelią i Konradem.

 

 

Po dniu spędzonym z rodziną połączonym ze zwiedzaniem Edynburga, Stirling i okolic, we wtorkowy poranek (jeszcze przed świtem) ruszam w drogę do Aberdeen. O 17.00 mam stamtąd prom na Szetlandy, a do pokonania prawie 200 km. Na szczęście po 17 km zabrał mnie busem John (chwalił sobie pobyt w Krakowie). Podwiózł mnie ok. 25 km, ale był to ja bardziej newralgiczny odcinek – lokalnymi drogami miałem omijać autostradę do Perth. Ta krótka podwózka oraz słoneczny poranek i delikatnie sprzyjający wiaterek miały bardzo dobry wpływ – jechałem jak z nut a energia mnie rozpierała! Na dłużej zatrzymuję się dopiero ok. 25 km przed portem, w miasteczku Stonehaven. Tam nad przepiękną zatoką jem kanapki na obiad. Nie chce mi się dalej jechać, ale na szczęście mam blisko. Na odprawę promową docieram o 15.30 i ku mojemu zdziwieniu obsługa ponagla mnie, abym już wjeżdżał na pokład! W ramach cięcia kosztów kupiłem najtańszy bilet bez kabiny (w obie strony 75 funtów – największy wydatek podróży) a na promie dokupiłem tylko prysznic za 3 funty (obsługa również jeździła na rowerze, więc drugi żeton dostałem za darmo). Miałem długi wieczór na promie. Po 22-iej większość pasażerów położyła się na kanapach i podłodze w drink barze – część nawet miała specjalnie przygotowane karimaty i śpiwory.

 

Przed opuszczeniem promu widzę prognozę pogody na najbliższe dni – środa ma być słoneczna a w czwartek ma lać. Temperatura ok. 12°C i wietrznie. Po zejściu na ląd okazało się, że mam do czynienia wręcz z huraganem. Spędziłem raptem dwa dni, ale warto było. Pierwszego dnia pojechałem wyspę od Lerwick na południe (40 km non stop pod porywisty wiatr) i z powrotem. Cała jest pofałdowana i zielona. Kilka razy widziałem koniki szetlandzkie oraz liczne stada owiec. Na południowym krańcu wyspy w Sumburgh droga prowadząca do zabytkowej latarni morskiej przecina pas startowy jedynego lotniska na wyspie.  A tuż obok znajdują się stanowiska archeologiczne Jarlshof, gdzie stały domu już 4 tys. lat temu! Udaje mi się dotrzeć na wyspę St. Niniam’s Isle, na którą idzie się plażą! Nie mogło zabraknąć również zamku Scalloway z 1600 roku. Dzień kończę już przy padającym deszczu w Lerwick i tam spędzam następny dzień regenerując siły i zwiedzając stolicę.

 

 

Powrót promem do Aberdeen upłynął spokojnie. Natomiast na miejscu, pomimo 3 godz. stania, nie udało mi się zorganizować podwózki w kierunku przeprawy promowej (wracałbym praktycznie tą samą drogą) i ostatecznie do Ayr jadę pociągiem, a następnie 70 km dobrze mi znaną drogą do Cairnrayn. Tutaj pracownicy obsługi zaproponowali mi, abym przespał się w poczekalni promowej! I tak od 22.30 do 3.00 spałem w pomieszczeniu obok 3 pracowników obsługi. Godzinę później wypływamy i po 2 godzinach jesteśmy w Larne. Jeszcze przed świtem ruszam do Belfastu. Po 30 km docieram do zamku, a właściwie pałacu z XIX wieku, a następnie pod stocznię, w której zbudowano Titanica. Stolica Irlandii Północnej jest bardzo interesującym miastem i wielu kontrastów. Pomimo deszczu intensywnie zwiedzam stare miasto jak i okoliczne dzielnice. Na własne oczy mogłem zobaczyć rejon miasta przedzielony ok. 10 metrowym murem pomiędzy katolików i protestantów, gdzie nawet radiowozy policyjne mają gumową osłonę pomiędzy karoserią a asfaltem, aby nikt nie wrzucił pod nie butelek z benzyną! A kiedy na drugim końcu miasta szukałam polskiego kościoła zaczepił mnie nastolatek pochodzący z Polski i wskazując biało-czerwoną flagę powiewającą nad bagażnikiem powiedział – „za coś takiego to dają tutaj w zęby”! Nie przestraszyłem się.

 

 

 

Kiedy późnym popołudniem przemoczony szukałem noclegu spotkałem rodaka, który zaproponował mi pracę jako kierowca busa w transporcie międzynarodowym! Szkoda tylko, że wynagrodzenie było wg polskich stawek. Ostatecznie nocowałem w schronisku w Centrum miasta w wieloosobowej sali za 11 funtów. A w niedzielę pojechałem najpierw na Mszę Św. (ksiądz na wszelki wypadek zamknął rower w zachrystii bo przypięcie linką pod kościołem może nie wystarczyć!) i dopiero po niej ruszyłem w dalszą drogę. Czułem się dobrze, świeciło słońce, a prognozy pogody mówiły, że przez cały nadchodzący tydzień będzie powyżej 20°C. Jadę spokojnym tempem i rozglądam się po okolicznych wioskach i miasteczkach. Późnym popołudniem wjeżdżam do Irlandii (nie było znaków granicznych) i po kilku kilometrach docieram do ładnego miasta Dundalk. Tu od razu dostaję propozycję noclegu od napotkanego Latynosa o imieniu Carlos. Dał mi adres, telefon i powiedział, że będzie w domu o 20-ej! Nie dotarł na czas i zauważyli mnie przejeżdżający obok samochodem rodacy, Państwo Krystyna i Zdzisław. Po dwóch zdaniach kazali jechać za sobą i po kilometrze zatrzymałem się przed ich domem. Nocleg znalazł mnie!

 

 

 

Tydzień rozpoczął się od darmowego zwiedzania Muzeum Browaru Guinnes połączonego z jego degustacją i nauką nalewania piwa! Dublin jest ładnym miastem, ale wszędzie rzucają się zabezpieczenia rowerów – są naprawdę mocne. Podobno na całych wyspach brytyjskich to tutaj ich kradnie się najwięcej! Stąd też za darmo przeprawiam się nocą promem do walijskiego miasteczka Holyhead. Tutaj w poczekalni promowej trafiam na ponad 100 osób ze wszystkich zakątków świata. Drzemię 3 godziny pod ścianą i o świcie ruszam w drogę. Najpierw zwiedzam zamek w Caernarfon, a następnie obieram kurs na Dover (ze względu na zamieszki uchodźców w Calais kierowcy na promie sugerowali, abym na przeprawie pojawił się najpóźniej w piątek, bo przez weekend może mi być trudno się przeprawić). W 4 dni przejeżdżam 668 km, w tym walijskie góry. Jadę głównie mniejszymi miejscowościami, ale nie mogłem sobie odmówić zwiedzania Worcester (imponująca katedra) oraz Oxfordu. Po drodze (jak i podczas całego wyjazdu) spotykam niewielu rodaków, ale jak już są to chętnie się dzielą spostrzeżeniami.

 

Ostatniego dnia dojeżdżając do Dover pokonuję 225 km i 1717 m przewyższeń! Zatrzymuję się dopiero 100 metrów przed szlabanem portowym dla samochodów i od razu mam autostop na prom, a tam za nim zdążyłem dojść do bufetu miałem już transport do Poznania – kierowcy sami mi znaleźli! I tak po 24 godz. od wejścia na pokład promu docieramy z Mariuszem do Poznania, skąd już rejsowym autobusem w niedzielny poranek docieram do Gdańska.

 

      Interesujący wyjazd, aczkolwiek dla mnie inny niż mogłem się spodziewać. Będąc 14 dni na miejscu zobaczyłem wiele interesujących miejsc i spotkałem wielu sympatycznych ludzi. Jednak wśród nich było nie wielu rodaków – mniej niż w Skandynawii. I po raz pierwszy mi jechało się ciężko. Właściwie oprócz ostatnich trzech dni to z drobnymi wyjątkami jazda na rowerze sprawiała mi wiele trudności, zarówno kondycyjnych jak i nawigacyjnych. Na szczęście rower wytrzymał trudy i dopiero ostatniego dnia odłamał się kawałek metalu od felgi przy nyplu a kolejne dwa nyple odkręciły się. Na szczęście usterki były w różnych miejscach tylnego koła i szprychy tylko przykleiłem taśmą do innych, aby nie przeszkadzały w jeździe. A koło chyba wytrzyma do końca sezonu, który planuję na koniec listopada.

 

dodaj komentarz