45. dzień wyprawy – 27.06.2010
O 4.00 ruszam samotnie do Monastyru Św. Katarzyny położonego u podnóża Góry Synaj. Po kilkunastu kilometrach docieram do miejsca, z którego trzeba odbić w kierunku Monastyru. Czekało mnie ponad 80 km drogi w jedną stronę przez praktycznie pustkowia.
Droga wznosiła się raczej delikatnie pod górę, a strome podjazdy pojawiały się co jakiś czas i rzadko przekraczały 2 km. A i wiatr raczej sprzyjał początkowo (po 6 praktycznie ucichł). Jechało mi się dobrze pomimo bolącego „siedzenia” (jest tak gorąco, ze chyba trochę sobie odparzyłem), ale z rytmu wybił mnie telefon od A. Mrozek.
Okazało się, ze nie wylecieli, ponieważ jakiś pogranicznik powołał się na przepis, że w Egipcie trzeba być min. 3 dni! Nie pomogła nawet interwencja telefoniczna naszego konsula! Właśnie gdzieś ich przewożono, a rezydent Alfa Star (to był ich lot) miał wyłączony telefon!
Dalej jechałem i główkowałem, co dalej zrobić.
Jest niedziela, wczesny poranek, w Polsce nic nie załatwię. Udało mi się wysłać (był problem z zasięgiem) SMSa do przedstawicielki Konsorcjum Polskich Biur Podróży, gdzie formalnie zostały zakupione bilety. Dostałem informację, że obowiązek zapewnienia pomocy kolegom spada na rezydencie Alfa Star, panu Ateffie. Ja ok. 11.00, po przejechaniu 98 km docieram w okolice Monastyru Św. Katarzyny. Czeka mnie tylko ostatnia kontrola milicyjna (było kilka). Tam najpierw próbują mnie zniechęcić do dalszej jazdy mówiąc, że dziś jest niedziela i wszystko zamknięte. Kiedy upieram się, to zaczynają padać pytania, czy chcę wejść na Górę Synaj. Zaprzeczam i pokazuję, że w moich rozwalających się butach rowerowych jest to niewykonalne. To znowu że nie mają piszącego długopisu, aby wpisać mnie do księgi wejść.
Było ich dwóch, więc z paczki gadżetowej wyciągam dwa długopisy i wręczając mówię, że to prezent. Uśmiech od ucha do ucha i nie ma problemów. Szlaban od razu idzie w górę i życzą mi udanej drogi (w drodze powrotnej machali mi z daleka i szlaban od razu był w górze)! Cieszyli się bardziej niż dzieci, które kilka kilometrów wcześniej dostały ode mnie ołówki!
Od razu jadę za Świątynię i zatrzymuję się przy wejściu na Górę Synaj. Spotykam przewodnika. Pytam się o czas potrzebny na wejście – 2 godz. odpowiada. Doliczam pobyt i zejście i wychodzi mi, że mam za mało czasu! Kiepsko. Mówiłem chłopakom, że dotrę na noc do Dahab (później okazało się, że oni pojechali stopem aż do Sharm el Sheikh, a ja właściwie mogłem wejść i później stopem pokonać ponad 80 km drogi powrotnej). Sam Monastyr był faktycznie zamknięty, ale ogrody i inne pomieszczenia były otwarte.
Tam jem suchy prowiant zamiast obiadu i męczę temat moich kolegów. Udaje się dodzwonić do rezydenta, który jest w Sharm el Sheikh i właśnie dowieźli tam autobusem chłopaków. Pierwsze jego pytanie i najważniejsze brzmiało: „Kto Wam te bilety sprzedał?” no i mówi, że jest jeszcze jeden problem oprócz pobytu trzech dni. Podobno w Egipcie jest przepis, że czym przyjechałeś to tym wracaj, a wyjątek stanowią loty rejsowe a nie czarterowe, którymi my mamy wracać. No to jesteśmy ugotowani!
Ale jest niedziela, więc wracam tą samą drogą ponad 80 km. Mimo że jest przede wszystkim z górki, wiejący wiatr skutecznie mnie wyhamował. Po drodze dwóch miejscowych zaprosiło mnie do osady na herbatę. Chcieli mnie nakarmić, ale trochę mi się spieszyło, więc podziękowałem. Po powrocie miałem 40 km zjazdu, gdzie tylko kilka małych góreczek go zakłóciło. W Dahab miałem problem ze znalezieniem sklepu z jakimkolwiek pieczywem (nawet czymś w rodzaju pity). Ale upór wygrał. Znalazłem ostatecznie dobry spożywczak, gdzie na koniec skierowano mnie na plażę „Laguna Bicz”, gdzie można bezpłatnie rozstawiać namioty.
Jechałem na plaże, ale jakoś nie chciało mi się rozbijać samemu gdzieś na obrzeżach miasta. Było to trochę ryzykowne. Po drodze zauważyłem jakąś budowę (zapewne kolejnego kompleksu hotelowego) i tam zapytałem się, czy pod murem mogę rozbić namiot. Po kilku minutach narad mi pozwolono, ale kazali ochronie sprawdzić mój bagaż. Ochroniarze Achmed i Alim szybko jednak odstąpili od tej czynności. Zaprowadzili mnie do budynku, gdzie był prowizoryczny prysznic (przeprałem podstawowy strój), pomogli rozstawić namiot i zaprowadzili na wspólną kolację z robotnikami. Na piaskowej podłodze baraku leżał kawałek brudnego dywanu, na którym była duża miska ryżu, w drugiej był sos z mięsem, papryką i przyprawami, a obok leżały placki (coś podobnego do pity – zastępuje nasz chleb). Pilnowali, abym nie oszczędzał się przy jedzeniu, a na koniec zrobili mi herbatę. Zapraszali mnie jeszcze na oglądanie meczu zaczynającego się o 21.00, ale byłem zbyt wyczerpany fizycznie, aby iść.
dystans dnia – 231,64 km – rekord życiowy!
czas jazdy – 11:05 h
średnia prędkość – 20,88 km/h