31.07.2008r. – 115. dzień wyprawy
Wstalismy po 5-ej. Bylo szybkie pakowanie sie i sprzatanie pokoju, a o 6.30 sniadanie. Najedzony do syta, po 7-ej zrobilem sobie ze wszystkimi pamiatkowe zdjecie i ruszylem w droge do Wiszacej Swiatyni.
Musialem sie wrocic prawie 5 km pod gore. Na miejscu okazalo sie, ze studenci nie maju znizek i musza zaplacic 60Y. Nie warto. Swiatynia bardzo ladnie i efektownie prezentuje sie z zewnatrz, a w srodku to nic specjalnego.
Po zwiedzaniu, na parkingu spedzilem ok. godziny porzadkujac relacje z podrozy innych ludzi (szukalem, czy widzieli cos fajego w okolicach Pekinu, czego nie ma w moim przewodniku).
Przed 11-sta wrocilem do Hunyuan. Chcialem udac sie do kafejki internetwej, dowiedzialem sie, ze jest zamknieta na najblizsze dwa tygodnie. Zrobilem wiec zakupy i posililem sie. Przy kupnie ciastek sprzedwaca mnie oszukal – wbil podwojna cene na wage. Ale ze wyszlo raptem 1Y wiecej to nie klocilem sie, tylko przy wszystkich pokazalem mu, ze on nie jest „OK”.
O 12.30 ruszylem w dalsza droge (znowu gory).
Mialem jeszcze wypisane przez Su Rui nazwy miejscowosci, przez ktore planowalem jechac. Jednak Chinczycy nie maja wyczucia odleglosci (zazwyczaj zawyzaja) i kiedy zaczalem sie rozpytywac o kolejne miejscowosci z mojej listy okazalo sie, ze dawno przejechalem skrzyzowanie. Bardzo trudne jest ustalenie polozenia, poniewaz rzadko kto zna chciaz troche angielski, a znaki drogowe z podwojna pisownia nazw miejscowosci pojawiaija sie tylko w miejscach turystycznych lub nowo ustawione na malych wioskach, ktorych nie ma na mapach.
W wiosce Zhao Jiao Ping udalem sie do centrum, celem udtalenia dokladnego swojego polozenia (wiedzialem tylko, ktora droga jade). Zagadnieta pierwsza z grupy osob kobieta nie chciala ze mna rozmawiac. Odeslala mnie do starca z duza czerwana opaska na ramieniu (bylo cos na niej napisane). Ten jednak tylko byl wstanie pokazac, ze mam sie wracac, jak chce dotrzec do miejscowości z kartki. Ale nie musialem – moge jechac dalej prosto i odbic w innym miejscu.
Usiadlem na schodkach pierwszego domu z brzegu pokazujac wszystkim (od razu zostalem otoczony przez kilkudziesiecioosobowa grupe tubylcow), ze bola mnie nogi i nie mam sily jechac dalej (faktycznie tak byly – gory wyczerpaly). Dosc dobrze ubrany mezczyzna przyniosl mi ze sklepu dwie parowki (wedliny sklepowe sa bardzo niedobre), 3 zupki chinskie (do zjedzenia na sucho!) i wode mineralna. Po chwili przyprowadzil takze chlopakow znajacych troche j. angielski.
Pozniej udostepnil mi swoje biuro do spania z lozkiem (nie wiem co to za miejsce, ale chyba jakies panstwowe – wisiala flaga chinska i portrety przywodcow). Byla tez woda do umycia sie. Nie wiele mi jednak to pomoglo, poniewaz pomimo padajacego deszczu bylo tak parno, ze od razu bylem mokry od potu. Przed 20-sta zostala przyniesiona kolacja – znowu makaron (jem go wiecej niz ryzu). Przez caly czas towarzyszylo mi 2-3 chlopakow znajacych troche j. angielski. Kiedy o 21.30 kladlem sie spac, zaczeli schodzic sie ciekwascy miejscowi. Ale informacja, ze ide spac, skutecznie ich zawrocila.
Chinczycy to bardzo ciekawski narod. Ciezko jest mi odejsc na chwile w miejscu publiucznym od roweru, poniewaz wowczas juz bez zadnych zachamowan musza wszystko dotknac, wszystkie guziki po przelaczac, wszedzie zajrzec. Moj rower jest dla nich niesamowita nowoscia! Kiedy jem, na odleglosc 2-3 m ustawia sie grupa ciekawskich, ktora cos komentuje. Bardzo czesto cos do mnie mowia i nie przyjmuja do wiadomosci, ze ich nie rozumiem. W sklepie, kiedy prosze aby cene napisali, na kartce pojawiaja sie jakies dziwne znaczki (skuteczna metoda to cena pokazana na kalkulatorze). Jednak trzeba uwazac, poniewaz lubia ja zawyzac dla obcokrajowcow. No i sa przekoanani, ze jezeli ktos nie mowi w j. chinskim to jego ojczystym jezykiem jest angielski! Kiedy tlumacze niektorym, ze w Polsce sie mowi po polsku to patrza na mnie jak na wariata!
dystans dnia – 59,90 km
czas jazdy – 3:49:20 h
srednia predkosc – 13,57 km/h